1 maja 2024 roku przypada dwudziesta rocznica feralnego „sukcesu”, jakim była akcesja Polski do Unii Europejskiej. Niespełna miesiąc później zaplanowano plebiscyt, w którym o głosy ubiegać się będą formacje, które albo pieją z zachwytu nad Wspólnotą, albo przyjmują niezwykle „asertywną” postawę: Unia tak, wypaczenia nie! Wobec takiej alternatywy sceptyczni wobec członkostwa Polski w Unii Europejskiej obywatele będą musieli zadowolić się dość marnym wyborem.
Do wyborów do Parlamentu Europejskiego zgłosiło się ostatecznie „zaledwie” czterdzieści komitetów, a szeregi każdego z nich wypełniali chętni do ciężkiej pracy na rzecz naszego umęczonego kraju w Brukseli i Strasburgu za drobne przywileje i skromne wypłaty. Termin zgłoszenia list kandydatów upływa 2 maja, ale już wcześniej można zakładać, że w szranki stanie przynajmniej kilka komitetów skupionych wokół sejmowych ugrupowań. Próżno wśród nich upatrywać siły otwarcie sprzeciwiającej się dogmatowi, jakim stała się obecność Polski w Unii Europejskiej.
Czytaj także: Ile straciliśmy na Unii?
Marny wybór
Na listach wyborczych pojawią się trzy komitety złożone z partyj wchodzących w skład rządzącej koalicji październikowej. O ich prounijności nie trzeba nikogo przekonywać, dość wspomnieć, że każdy z nich zdążył już przestrzec przed złowrogimi siłami zagrażającymi Wspólnocie, które trzeba powstrzymać. Europoseł Robert Biedroń wprost wyjaśnił, że celem Lewicy jest postawienie tamy „populistom z Konfederacji, którzy bratają się z Putinem” oraz „PiS-owi, który w Brukseli i Strasburgu siedzi na karnym jeżyku i nie ma nic do powiedzenia”. Wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz nieśmiało przebąkiwał o tym, iż Europa wymaga zmian i powrotu do korzeni, lecz gdyby to się nie udało, to właściwie nic się nie stanie, bo w końcu „miarą dziś naszego patriotyzmu jest obecność w UE”. Marszałek Sejmu Szymon Hołownia strofował zaś byłego premiera Mateusza Morawieckiego za udział w konserwatywnej konferencji w Budapeszcie, co podobno jest „sprzeczne z polską racją stanu i niegodne byłego premiera RP”. Wśród obrońców Unii nie mogło zabraknąć premiera Donalda Tuska. Lider Koalicji Obywatelskiej, komentując słowa Jarosława Kaczyńskiego podczas konwencji Prawa i Sprawiedliwości, przestrzegł, że pisowcy „dzień po wyborach ruszą z proputinowskimi partiami rozwalać Unię”.
Wspomniane wystąpienie miało miejsce na zapowiadanym przez kilka miesięcy i wielokrotnie przekładanym „kongresie sił patriotycznych”, który ostatecznie zakończył się partyjnym spędem PiS-u. Wicemarszałek Krzysztof Bosak ocenił, że konferencja odbyła się „bez prawdziwych sił antyunijnych”, za to „z bezpieczną, pozorowaną i kontrolowaną debatą”. Bosak przy okazji wbił szpilkę Kaczyńskiemu, stwierdzając, iż „trudny jest los pozerów”, po tym, jak prezes PiS-u przekręcił słowa Romana Dmowskiego. Zarówno na czas konwencji „Wolni Polacy wobec zmian traktatowych Unii Europejskiej”, jak i całej kampanii wyborczej, politycy PiS-u przybrali poważnie antyunijną pozę, choć jednocześnie odżegnują się od Polexitu niemal tak samo mocno, jak liderzy Konfederacji. Europoseł Jacek Saryusz-Wolski zapowiadane zmiany traktatu, niebezpieczne dla mniejszych państw, nazwał nawet „diabelskim planem”, ale poza tym przekonywał, że Wspólnota jest generalnie dobra, tylko została ukradziona, więc teraz trzeba ją odwojować. Tak naiwne spojrzenie dawno temu obnażył były europoseł Dobromir Sośnierz, według którego „pomysł reformy Unii to tylko szkodliwe mrzonki”. Podobnie lekkomyślne podejście, jakobyśmy mieli nawracać Europejczyków z Zachodu, przedstawiał przed akcesją Kościół katolicki w Polsce. Po dwudziestu latach Polacy są znacznie bardziej zlaicyzowani, zaś renesansu wiary w krajach „starej Unii” nie widać.
Podczas konwencji PiS-u pojawiła się także dawno niewidziana europoseł Beata Szydło. Była premier utrzymywała, że Unia odchodzi od swych wartości i zasad, a także apelowała, by nie dać sobie wmówić, iż „każdy, kto krytykuje Unię Europejską, chce Polexitu”. Narrację o konieczności obrony polskich interesów w ramach Wspólnoty zaprezentował Kaczyński, co czujnym obserwatorom przypomniało słowa prezesa PiS-u sprzed trzech lat, kiedy zadeklarował, że „chcemy być w Unii, ale jednocześnie chcemy pozostać suwerennym państwem”. Owo pobożne i nierealne życzenie miało równie dużo sensu, jak stwierdzenie Ewy Zajączkowskiej-Hernik z Konfederacji, iż „chcemy po prostu być w Unii Europejskiej i wolnymi ludźmi”. Ponadto Kaczyński przekonywał, że idą do PE, by „odrzucić Zielony Ład”, co byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nie przyjął go wcześniej premier Morawiecki. Zresztą sam Kaczyński w maju 2021 roku przekonywał, że odrzucenie europejskiego Zielonego Ładu „oznaczałoby ustawienie się na marginesie i innego rodzaju różne kłopoty”. Widać wyraźnie, że ex-naczelnik państwa nie ma problemu z dostosowaniem się do „mądrości etapu”.
Narracja PiS-u na starcie kampanii unijnej jest zresztą niepokojąco podobna do tej prezentowanej przez Konfederację. Prezes PiS-u użył sformułowania o obronie „normalności”, co nasunęło skojarzenia z hasłem „chcemy żyć normalnie” formacji Bosaka i Sławomira Mentzena. Nie niesie ono co prawda ze sobą żadnej treści, a więc każdy może sobie pod nie podłożyć taką treść, jaka mu będzie aktualnie odpowiadała. Nic zatem dziwnego, że w koalicji pojawił się dwugłos, co do obecności Polski we Wspólnocie. Mająca szansę na zdobycie mandatu Anna Bryłka przyznała, iż zagłosowałaby w referendum „za” opuszczeniem Unii, ale już Zajączkowska-Hernik zdradziła, że „nie zagłosowałaby »za« wyjściem z Unii Europejskiej”. Koniunkturalne podejście ugrupowania wyjaśnił Bosak, stwierdzając, iż „liczą się z opinią narodu”, a obecnie większość osób jest na „tak”, co do obecności w Unii. Tłumacząc z politycznego na polski, należy zauważyć, że wicemarszałek przyznał, iż Konfederacja robi to, czego oczekuje większość, by zyskać poklask i poparcie wyborców. Oddzielną grupę kandydatów formacji stanowią przedstawiciele partii Grzegorza Brauna idący do wyborów z przesłaniem, że „zawsze jakieś wyjście się znajdzie”. Podczas konferencji prasowej w Sejmie Braun powtórzył dobrze znane frazy: „precz z komuną, precz z eurokomuną, precz z eurokołchozem”, nijak mające się do podejścia prezentowanego przez główny nurt Konfederacji. Można odnieść wrażenie, iż kandydaci Korony, bez większych szans na mandat, będą w tych wyborach pełnić funkcję „wabika”, mającego przyciągnąć do Konfederacji uniosceptycznych wyborców.
Czytaj również: Pełne niepokoju pytanie
Próżne nadzieje
Po nieudanych próbach wejścia Unii Polityki Realnej oraz komitetu Libertas do unioparlamentu w 2014 roku nieoczekiwanie dobry wynik osiągnął Kongres Nowej Prawicy, którego lider powtarzał, że „Unia Europejska musi być zniszczona”. Sukces, jakim było zdobycie czterech mandatów, został co prawda roztrwoniony, ale dzięki sojuszowi środowisk prawicowych, które skupiły się w Konfederacji, w 2019 roku nieomal ponownie udało się przekroczyć próg wyborczy. Jeszcze po prezentacji wyników exit poll wydawało się, że ugrupowanie maszerujące z twardym przekazem „nie dla UE” będzie miało swoich przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Tymczasem w 2024 roku, kiedy unijne szaleństwa przybierają na sile, a antyunijne nastroje wzbierają wśród Polaków, po raz pierwszy w uniowyborach nie wystartuje żadna siła jasno sprzeciwiająca się członkostwu naszego umęczonego kraju w „wyimaginowanej Wspólnocie”. Trudno bowiem za poważną ofertę uznać kandydaturę Janusza Korwin-Mikkego, który według medialnych doniesień ma wystartować z komitetu Bezpartyjni Samorządowcy – Normalna Polska w Normalnej Europie.
W tygodniach poprzedzających głosowanie kolejne sondaże ujawniają, że liczba obywateli dostrzegających wady Unii i dopuszczających możliwość, że poza nią byłoby Polsce lepiej, jest większa, niż się powszechnie uważa. Szczególną uwagę warto poświęcić raportowi „Dojrzali i asertywni. Polki i Polacy o Unii Europejskiej”, opracowanemu na podstawie badania pracowni Opinia24 na zlecenie More in Common Polska. Wprawdzie wynika z niego, że jedynie co dziesiąty Polak ocenia członkostwo naszego urokliwego bantustanu w Unii jako „coś złego”, a co trzeci badany nie ma w tym zakresie wyrobionego zdania, co wobec wszechobecnej prounijnej indoktrynacji jest zaskakujące. Jeszcze gorzej dla unioentuzjastów wyglądają odpowiedzi na pytanie o perspektywę nadwiślańskiego kraju poza Unią, gdyż niemal co trzeci respondent (30 proc.) zgadza się ze stwierdzeniem, że „Polska lepiej radziłaby sobie, gdyby nie była członkiem Unii Europejskiej”, a 13 proc. ankietowanych nie ma w tej sprawie zdania. Nietrudno odnieść wrażenie, że pojawiające się do niedawna doniesienia o szczególnym, sięgającym – a nawet przekraczającym – 90 proc. poparciu dla obecności Polski w Unii, można obecnie włożyć między bajki.
Zauważalna zmiana w podejściu do Wspólnoty wynika z tego, iż po dwóch dekadach życia w propagandowej bańce, negatywne konsekwencje dotykają codzienności obywateli socjalistyczno-interwencjonistycznego państwa, jakim jest Unia. Wspólnota bowiem już dawno przestała przypominać obszar wolnego handlu, ale stopniowo zmierza w kierunku gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Jak wskazuje w książce „Dwadzieścia lat w Unii. Bilans członkostwa” Tomasz Cukiernik, „każda kolejna dyrektywa uchwalana w Brukseli to nowe ograniczenia, interwencjonizm i protekcjonizm, czyli coś, co jest typowe dla systemu komunistycznego, a nie ma nic wspólnego ze swobodami gospodarczymi na wolnym rynku”. Każdy system centralnego sterowania gospodarką, niezależnie od okoliczności zewnętrznych, ostatecznie przynosi równy podział biedy, co zaczyna być odczuwalne już teraz, a ze szczególną siłą uderzy mieszkańców unijnych bantustanów w najbliższych latach. Zdaniem Cukiernika „w aktualnej sytuacji Polska więcej traci, niż zyskuje na członkostwie w Unii Europejskiej, a bilans ten w najbliższych latach gwałtownie się pogorszy”. Publicysta wprost stwierdza, że „należy wyjść z Unii”, używając przy tym argumentów bieżących.
Poza nimi są jednak również kwestie fundamentalne, które same w sobie powinny być wystarczającym argumentem, by Wspólnotę opuścić. Wbrew narracji uprawianej po rzekomo prawicowej stronie sceny politycznej, Unia nie została skradziona i nie da się jej sprowadzić na właściwe tory, ale – zgodnie ze słowami Margaret Thatcher – jest „czymś szalonym, utopijnym projektem, pomnikiem pychy lewicowych intelektualistów”, z góry skazanym na porażkę. Unia jest konstruktem skrajnie socjalistycznym, o czym świadczy chociażby wywyższanie Altiero Spinelliego, włoskiego komunisty, którego imieniem nazwano budynek Parlamentu Europejskiego w Brukseli. Spinelli był także współautorem komunistycznego manifestu z Ventotene, wskazanego w Białej Księdze UE jako ideowa podstawa obecnej Wspólnoty. Nic zatem dziwnego, że Unia charakteryzuje się rozbudowaną do niewyobrażalnych rozmiarów biurokracją, chęcią uregulowania wszystkiego, przekupywaniem państw członkowskich ich własnymi pieniędzmi i fasadowością procedur demokratycznych, jak głosowania „na oko” w sali plenarnej. Sośnierz, który poznał Unię od podszewki, bez cienia wątpliwości stwierdził, że „to wszystko jest jedna wielka ustawka”.
Dwadzieścia lat po dołączeniu Polski do Unii Europejskiej można uznać, że ta zmieniła się nie do poznania. Nie doszło jednak do żadnej kradzieży Unii, ale jej ewolucji w kierunku, w jakim zmierzać musi każda niezaprojektowana jako prawicowa organizacja. Fakt, że w połowie trzeciej dekady XXI wieku Unia prowadzi obłąkańczą politykę energetyczno-klimatyczną, chce rozdzielać imigrantów niczym niewolników, czy wtrąca się w sprawy ideologiczne, to nie kryzys, tylko rezultat. Stąd wszelkie pomysły pozostawania w Unii i próby jej reformowania od środka są niebezpiecznymi rojeniami. Każdy polityk, który twierdzi, iż Unię da się odwojować lub naprawić, przejawia ogromną naiwność, bądź próbuje mamić wyborców wizją niemającą prawa się ziścić. Tertium non datur.
Zobacz koniecznie: Dwadzieścia lat w Unii. Bilans członkostwa