Strona głównaMagazyn„Demokracja walcząca”, a więc w starym i złym stylu

„Demokracja walcząca”, a więc w starym i złym stylu

-

- Reklama -

W 2017 roku były doradca szefa rządu warszawskiego Donalda Tuska, ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki, niczym wybitny polityk z lat 30. ubiegłego stulecia zza naszej zachodniej granicy, oświadczył, że prawo wcale nie jest najważniejsze, ale ponad nim stoi wyimaginowane „dobro narodu”. Skutki takiego podejścia można było odczuć w trakcie nierównej walki rządu z koronawirusem, kiedy gabinet Morawieckiego w imię wyższych wartości zignorował porządek prawny. Złośliwi Internauci upamiętnili te wydarzenia przy pomocy memów, na których w hierarchii aktów prawnych ponad Konstytucją postawiono rozporządzenia i prezentacje w Power Poincie.

Teraz były premier zżyma się na swego następcę, który na portalu X ogłosił, że „w oparciu o skargę sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego podjął decyzję o uchyleniu kontrasygnaty”, co podobno tłumaczy się z języka Tuska na polski jako „znów naginam prawo i co mi zrobicie”. Stosując własną wykładnię, Morawiecki nie powinien oburzać się na sam fakt „naginania prawa”, ale co najwyżej polemizować z tym, dlaczego do tego doszło. Dyskutować sam ze sobą mógłby również lider koalicji październikowej, gdyż jeszcze niespełna dwa tygodnie wcześniej przekonywał na konferencji prasowej, że „nie może odwrócić tego zdarzenia”.

- Reklama -

Widać wyraźnie, iż do radykalnej zmiany zdania doszło u Tuska po spotkaniu, jakie miało miejsce 6 września w Kancelarii Premiera. Szef rządu warszawskiego oraz minister sprawiedliwości Adam Bodnar naradzili się wtedy z niezależnymi przedstawicielami środowiska prawniczego, którzy podobnież „przez te lata łamania praworządności stawali odważnie przeciwko władzy, kiedy ona podnosiła rękę na rządy prawa w Polsce”. Zdaje się, że ich wsparcie dla obozu skupionego wokół „króla Europy” zostało zachwiane, gdyż sam Tusk zauważył, że część osób „zaangażowała się w mocny głos po jego akcie kontrasygnaty pod wnioskiem prezydenta Andrzeja Dudy, zwracając mu jednoznacznie i twardo uwagę, że to nie była decyzja, która byłaby kontynuacją ich wspólnych działań na rzecz rządów prawa w Polsce”. Szybko okazało się jednak, iż z tymi rządami prawa to też w mniemaniu niegdysiejszego liberała nie ma co przesadzać.

Już po uchyleniu kontrasygnaty, a także rozpuszczeniu plotek przez złośliwców, jakoby pod bankami ustawiły się tłumy obywateli, którzy zachęceni działaniem premiera zdecydowali się wycofać swój podpis spod umowy kredytowej, Tusk pojawił się w Senacie. Szef rządu warszawskiego wyłożył swe obecne podejście do prawa podczas spotkania poświęconego – nomen omen – „drogom wyjścia z kryzysu konstytucyjnego”, w którym udział wzięli eksperci i profesorowie. Premier wyjaśnił, że co prawda praworządność i inne takie rzeczy, o które rzekomo walczyła nieprzejednana opozycja przez poprzednich osiem lat bardzo ceni, ale teraz musi działać w ramach „demokracji walczącej”. Oznacza to, że dowodzony przez niego rząd jeszcze nie raz „popełni czyny, które według niektórych autorytetów prawnych będą niezgodne albo nie do końca zgodne z zapisami prawa, ale ich nic nie zwalnia z obowiązku działania”. Takie sformułowanie w praktyce nie różni się zasadniczo od tezy, iż sukces rewolucji jest najwyższym prawem.

Dla Morawieckiego wystarczającym powodem do naginania prawa było „dobro narodu”, dla Tuska stało się nim przywrócenie „fundamentów liberalnej demokracji”. Obaj czołowi politycy dwu największych obozów politycznych w praktyce wyznają tę samą, starą i zbyt dobrze znaną zasadę, formułowaną w przeszłości przez mrocznych przywódców socjalistycznych. Takie słowa mogłyby być nawet zabawne, pod warunkiem, że padłyby z ust bohaterów komedii Sylwestra Chęcińskiego, a nie najważniejszych osób w naszym urokliwym bantustanie. Żartobliwa fraza, iż „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” nie różni się bowiem zasadniczo od słów austriackiego akwarelisty Adolfa Hitlera, który stwierdził, że „jego nie interesuje prawo, jego interesuje sprawiedliwość”. Z kolei Włodzimierz Lenin uważał, że „najwyższym prawem” jest „dobro rewolucji, dobro klasy robotniczej”. Niezależnie od tego, jaka wartość znajdzie się ponad prawem, w ostateczności dochodzi do zachwiania norm i nikt już nie może być pewny swego losu.

Szczególny brak przywiązania do prawa i norm panujących wcześniej charakterystyczny był dla reżimów totalitarnych, niezależnie do tego, czy tyrani dochodzili do władzy w wyniku rewolucji, czy przejmowali stery państwa w sposób demokratyczny, a dopiero później wkraczali na ścieżkę w kierunku dyktatury. Jak zauważył Fredrich August von Hayek, „w Niemczech Hitlera i faszystowskich Włoszech, podobnie jak w Rosji uznano, że pod rządami prawa państwo jest »niewolne«, jest »więźniem prawa« i aby działać »sprawiedliwie« musi zostać uwolnione z okowów abstrakcyjnych zasad”. Hayek przypomniał, że „»wolne« miało być państwo, które może traktować swoich poddanych, jak mu się podoba”, w praktyce jednak oznaczało najgorsze totalitaryzmy w dziejach.

Najnowsze