Upadek gabinetu François Bayrou był przewidywalny od tygodni. 9 września Bayrou złożył na ręce prezydenta Macrona rezygnację, zaledwie po 269 dniach urzędowania. Była to jedna z najkrótszych kadencji premierów V Republiki. Kolejny eksperyment z rządem mniejszościowym się nie udał… „Tylko cud może teraz uratować premiera François Bayrou przed upadkiem” – pisały media przed debatą w parlamencie. Ale cudu nie było. Krócej rządzili tylko premierzy Michel Barnier: 91 dni, Bernard Cazeneuve: 161 dni, Gabriel Attal: 240 dni. Bayrou wyprzedził zaś pierwszą kobietę-premiera; niezbyt udaną polityk, socjalistkę Edytę Cresson: 322 dni.
Był to rząd mniejszościowy, który miał poparcie obozu prezydenckiego, części lewicy (socjalistów) i centrum, łącznie z Republikanami. Szansą przetrwania tego gabinetu było lawirowanie pomiędzy lewicą a prawicą i wykorzystywanie w rządzeniu dzielących ich różnic. Przygotowany przez Bayrou plan budżetu zdenerwował jednak obydwie strony. Oszczędności m.in. miały dotknąć służbę zdrowia, emerytów, odebrać Francuzom dwa dni wolne od pracy (wielkanocny poniedziałek i 8 maja).
W odpowiedzi powstał ruch społeczny „zablokujmy wszystko”, który wsparła lewica i związki zawodowe. Protest odbył się 10 września i przypominał trochę rozmach „żółtych kamizelek”. Na tym nie koniec, bo 18 września protest zapowiedziały dodatkowo związki zawodowe, co było już jednak zmartwieniem nowego premiera Sebastiana Lecornu. Komplikuje się też sytuacja gospodarcza, a agencja Fitch obniżyła rating francuskiego długu i wywołała tym samym turbulencje na rynkach finansowych.
8 września premier Bayrou poprosił o głosowanie nad wotum zaufania, ale go nie dostał. 364 deputowanych zagłosowało przeciw rządowi, a tylko 194 za. Bayrou został zmuszony do złożenia dymisji, co było pierwszym takim przypadkiem w historii Piątej Republiki. Niektórzy twierdzą nawet, że zgodził się z góry na przegraną, aby odejść honorowo i zyskać dodatkowo punkty jako kandydat w przyszłych wyborach prezydenckich.
Prezydent Emmanuel Macron ogłosił, że „wyznaczy nowego premiera w ciągu najbliższych kilku dni” i słowa dotrzymał. Profil nowego premiera Lecornu jest podobny (centrum polityczne), ma podobne poparcie (będzie to kolejny rząd mniejszościowy) i raczej jest to stawka na przetrwanie… Macrona. Do władzy rwali się socjaliści, którzy uważają, że po Republikanach to im się należała kolejna szansa na rządzenie krajem. Alergicznie reagował na taką perspektywę jednak biznes. Pomysły opodatkowania bogatych czy nowych podatków mogły zachwiać ekonomią.
Macron poszukał więc kolejnego „zderzaka” na najbliższe miesiące, ale społeczna niechęć kieruje się już bezpośrednio przeciw niemu. Nowe wybory według sondaży przyniosłyby lekką poprawę notowań narodowej prawicy, ale ta nadal jeszcze nie miałaby większości i polityczny pat trwałby nadal. Stąd głosy o przedterminowych wyborach, ale… prezydenckich. Media oceniały sytuację krytycznie. Padały tytuły „paraliż”, „polityczne harakiri”, „chaos finansowy”. Trudna sytuacja w kraju osłabia też międzynarodową pozycję Macrona, który taką aktywnością rekompensował sobie niepopularne wydarzenia krajowe i kreował się na „przywódcę Europy”. Brytyjski, lewicowy „Guardian” pisał wprost, że „nowy kryzys jest kolejną przeszkodą dla prezydenta próbującego odegrać międzynarodową rolę w kwestiach Ukrainy i Strefy Gazy”.
Pat polityczny i rosnący dług to nie wszystko, bo tego dochodzi „wybuchowy kontekst społeczny” zawiązany z całą serią zapowiadanych protestów. Nowy premier podejmie tu niemal „misję samobójczą”. Amerykańskie media sugerowały np., że nad Francją krąży „widmo Marine Le Pen”. Z pewnością jest to lepsze od… „widma komunizmu”, bo Francja potrzebuje zupełnie nowego impulsu politycznego. W tak podzielonym kraju, wywołałoby to jednak szaleństwo lewicy i oznaczałoby jeszcze głębsze podziały polityczne niż te obserwowane np. w Polsce. Desygnowanie nowego premiera przez prezydenta ma trochę ostudzić nastroje, a sam Lecornu wycofał się już z najbardziej niepopularnych oszczędności budżetowych. Patowa sytuacja trwa i nie zmienia się układ sił politycznych podzielony na trzy niewspółpracujące ze sobą bloki – lewicy, centrum i narodowej prawicy.
Marine Le Pen wezwała nowego premiera, by „zerwał z makronizmem” i „wrócił do ludzi”. „Nie możemy rządzić w nieskończoność bez ludu lub przeciwko niemu” – dodała polityk Zjednoczenia Narodowego. Sebastian Lecornu to dawny polityk centroprawicowych Republikanów, który przeszedł do obozu prezydenckiego (Renesans). Może liczyć na poparcie macronistów, ale też swojego dawnego obozu Republikanów i socjalistów. W sumie fundament rządu byłby podobny do tego, na którym opierał się poprzedni premier Bayrou. Czy „zderzak” zadziała? Na lewicy 104 deputowanych (Zbuntowanych, Zielonych i komunistów) podpisało już wniosek o impeachment samego… Emmanuela Macrona.
Od protestu do protestu
200 tysięcy ludzi przemaszerowało przez Francję 10 września, w ramach ruchu „Zablokujmy wszystko”. Miał to być wielki protest przeciw oszczędnościom budżetowym i ruch oddolny na miarę „żółtych kamizelek”, ale skala okazała się znacznie mniejsza, na co wpłynęła zapewne wcześniejsza dymisja premiera Bayrou. Ruch został wsparty przez związki zawodowe, ale tego dnia do paraliżu np. transportu nie doszło. Inny jest też profil demonstrantów niż w przypadku ruchu „żółtych kamizelek”. Na ulice wyszli głównie zwolennicy lewicy i skrajnej lewicy. Doszło jednak do burd i starć z policją. Według danych przekazanych przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, w całej Francji dokonano 675 aresztowań, z czego 549 zakończyło się tymczasowym aresztem. Policja doliczyła się 200 tys. uczestników 850 różnych akcji, w tym 596 wieców i 253 blokad.
W miastach takich, jak Lyon, Rennes i Paryż, dochodziło do sporadycznych starć między protestującymi a policją. W stolicy podpalono fasadę budynku w okolicy Châtelet. MSW Bruno Retailleau wskazał na odpowiedzialność za burdy skrajnej lewicy. Bardziej niebezpiecznie brzmią jednak zapowiedzi kontynuacji protestów i wezwania do „drugiego aktu” tego spektaklu.
Ma to być „Łamanie symboli kapitalizmu” , bo tak brzmi jedno z haseł nowego „dnia protestów” zapowiadanych we Francji na 18 września. Tym razem Ministerstwo Spraw Wewnętrznych obawiało się znacznie większej mobilizacji, niż miało to miejsce 10 pod hasłem „Zablokujemy wszystko”. Na 18 września zapowiedziano około czterdziestu marszów organizowanych przez związki zawodowe. Będą to nie tylko demonstracje, ale i strajki ostrzegawcze, które mogą w znacznie większym stopniu niż wcześniej dotknąć np. transport. Media zapowiadały „czarny dzień w RATP”, czyli u przewoźnika publicznego, który zarządza m.in. paryskim metrem. Zastrajkują też m.in. apteki czy linie lotnicze. Jest to mobilizacja międzyzwiązkowa i międzybranżowa. Najbardziej ucierpi transport publiczny w regionie paryskim. Związkowcy twierdzą, że rząd oszczędza coraz mocniej na pracownikach, którzy mają poczucie „degradacji”, a „niektórzy kolejarze zarabiają po 1800 euro miesięcznie i mają debet od każdego 20. dnia miesiąca”, co się wcześniej w RATP nie zdarzało.
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zorganizowało 15 września spotkanie z władzami lokalnymi, aby wspólnie z prefektami i wyższymi urzędnikami policji i żandarmerii ustalić zastosowanie środków bezpieczeństwa. Władze spodziewały się, że na ulice w całej Francji może wyjść ponad 400 tys. osób. Nowy premier Sébastien Lecornu prowadził „konsultacje z partnerami społecznymi”, dokonał też znacznych ustępstw w oszczędnościach planu budżetowego, ale sytuacja kryzysu politycznego trwała w najlepsze.
Sondaż potwierdza wzrost notowań partii Marine Le Pen we Francji
Według wyników sondażu Toluna Harris Interactive dla Challenges z pierwszej dekady września, jedna trzecia Francuzów wrzuciłaby w przypadku kolejnych przedterminowych wyborów swoją kartę do głosowania na Zjednoczenie Narodowe (RN). W związku z kryzysem rządowym, przybywa sondaży dotyczących wyborów. Układ sił za bardzo się jednak nie zmienia. Najnowszy sondaż pokazuje, że w przypadku ponownego rozwiązania parlamentu i przedterminowych wyborów, Zjednoczenie Narodowe (RN) i jego sojusznicy wygrywają w pierwszej turze, wyprzedzając lewicę i obóz prezydencki.
Scenariusz identyczny jak w 2024 roku, ale według badania Toluna Harris Interactive stan posiadania prawicy znacznie by się zwiększył. Partia Jordana Bardelli i Marine Le Pen oraz jej sojusznicy z UDR (ruch Érica Ciottiego, który opuścił partię Republikanie) zdobyliby 33 proc. głosów. Z kolei lewicowy sojusz PS/PCF/Zieloni, ale bez skrajnej partii Zbuntowana Francja (LFI) uzyskałby 19 proc., zaś obóz prezydencki (Renaissance, MoDem, Horizonte) – 15 proc. Lewacka LFI (La France Insoumise) i centroprawicowi Republikanie mogą liczyć na poparcie po 10 proc. W przypadku gdyby cała lewica się połączyła i razem w sojuszu Partii Socjalistycznej, Partii Komunistycznej, Zielonych i LFI, jak to miało miejsce w 202 roku, wynik takiego bloku oscylowałby w granicach 26 proc. głosów, o 2 proc. mniej niż rok wcześniej.
Ten sam sondaż stwierdza, że 49 proc. Francuzów domaga się rezygnacji prezydenta Emmanuela Macrona, 36 proc. chce mianowania nowego premiera, a 15 proc. opowiada się za rozwiązaniem parlamentu. Kolejny sondaż Ifop dla „Le Figaro” ujawnił wyniki mniej więcej zbliżone do przeprowadzonych przez Harris Interactive. Partia narodowa zdobywa od 32 do 33 proc. głosów, lewica 25 proc. w przypadku zjednoczenia i 26 proc. w sumie, ale w przypadku osobnego startu, blok prezydencki może liczyć na 15 proc. głosów, a centroprawica z LR osiągnęła tu szczyt na poziomie 13 proc.
Marine Le Pen jednak wystartuje w wyborach prezydenckich?
Wyrok sądu nałożył na Marine Le Pen zakaz startu w wyborach. Dotyczyło to sprawy asystentów parlamentarnych w Brukseli, wówczas jeszcze Frontu Narodowego. Byli oni opłacani przez PE, ale pracowali na rzecz partii w swoim kraju, co było wówczas częstą praktyką eurodeputowanych. Odebranie Le Pen biernych praw wyborczych, przekreśla jej start w wyborach prezydenckich we Francji. Jedyną szansą jest zmiana wyroku w procesie apelacyjnym. Właśnie ustalono, że taka rozprawa odbędzie się w dniach od 13 stycznia do 12 lutego 2026 r.
Datę wyznaczył Sąd Apelacyjny w Paryżu i oznacza to, że proces ma się odbyć na rok przed wyborami prezydenckimi w 2027 roku. Zadecyduje on o politycznej przyszłości Marine Le Pen, która w marcu została skazana na pięcioletni zakaz ubiegania się o mandaty wyborcze ze skutkiem natychmiastowym. Zjednoczenie Narodowe (dawniej Front Narodowy) i jego lider Marine Le Pen oraz jedenaście innych osób będzie ponownie sądzonych za „defraudację środków publicznych” w latach 2004–2016 i stworzenie „systemu” opłacania pracowników partii pieniędzmi z Parlamentu Europejskiego. Zakaz startu Le Pen wywołał ogromne oburzenie większości polityków i Sąd podobno nawet przyspieszył swój harmonogram prac, aby móc wydać wyrok jeszcze latem 2026 roku. Sam proces ma potrwać cztery miesiące, więc wyroku należy oczekiwać właśnie na początku lata.
W przypadku utrzymania orzeczenia Marine Le Pen zastąpi w wyborach prezydenckich młody szef tej partii Jordan Bardela. W oczekiwaniu na apelację Marine Le Pen złożyła też serię odwołań. Chodzi m.in. o wygaszenie jej mandatu radnej w regionie Nord-Pas-de-Calais, co zdaniem jej prawników, jest niezgodne z konstytucją. W tej sprawie adwokaci złożyli więc skargę do Rady Stanu. W przypadku Le Pen pozbawiono jej funkcji radnej regionu, ale pozostawiono jej do czasu następnych wyborów mandat deputowanej w parlamencie.
Macrona nie wpuszczą do Izraela?
Macron nie będzie mógł odwiedzić Izraela, dopóki nie cofnie swojej decyzji o uznaniu państwa palestyńskiego. Wszystko przez to, że prezydent Francji ogłosił, iż uzna Państwo Palestyńskie we wrześniu podczas sesji ONZ. Izraelski minister spraw zagranicznych stwierdził, że obecnie nie ma żadnej „możliwości” wizyty prezydenta Francji, dopóki Paryż „będzie kontynuował swoje inicjatywy i działania szkodzące interesom Izraela”. Tak źle we wzajemnych relacjach jeszcze nie było.
Minister spraw zagranicznych Izraela Gideon Saar wyjaśniał na początku września, że wizyta prezydenta Francji Emmanuela Macrona w Izraelu nie znajdzie się w programie relacji dyplomatycznych, dopóki nie zmieni on swojej decyzji o uznaniu państwa palestyńskiego. Taka deklaracja padła podczas spotkania francuskiego MSZ Jeana-Noëlea Barrota z Gideonem Saarem, który wezwał także Francję do „ponownego rozważenia” inicjatywy uznania państwa palestyńskiego. Saar dodał: „Dopóki Francja będzie kontynuować swoje wysiłki i inicjatywy sprzeczne z interesami Izraela, taka wizyta (Macrona w Izraelu) nie będzie konieczna”.
Francja nie jest tu sama, bo podobny krok zapowiedziały także Kanada, Australia, Luksemburg i Belgia. Deklaracja Macrona wywołała jednak kryzys między oboma krajami, a premier Izraela Benjamin Netanjahu oskarżył w zeszłym miesiącu prezydenta Francji o „podsycanie ognia antysemityzmu”… Podobno to sam Benjamin Netanjahu miał też odrzucić prośbę Emmanuela Macrona o wizytę w Izraelu.