W ciągu ostatnich tygodni przez media elektroniczne i prasę przetoczyła się dyskusja na temat 100 dni rządów Donalda Tuska. W tej debacie zabrakło mi nieco refleksji nad tak fundamentalnym dla rozwoju naszego kraju problemem jak energetyka. Osobą odpowiedzialną z ramienia rządu za tę dziedzinę gospodarki jest minister klimatu i środowiska Paulina Hening-Kloska.
Kim jest ta persona? Otóż posiada ona wykształcenie ekonomiczne. Przed rozpoczęciem kariery parlamentarzystki (2015 rok) Paulina Hening-Kloska pracowała w banku. Jeśli chodzi o jej afiliacje partyjne, to początkowym epizodzie związanym z ugrupowaniem Nowoczesna, zmieniła swoje barwy polityczne na Polskę 2050. Przed objęciem stanowiska ministra klimatu i środowiska Paulina Hening-Kloska ,,zasłynęła” w związku z tzw. „aferą wiatrakową”. Przypomnijmy, że w grudniu ub.r. grupa posłów Polski 2050 i KO wniosła do sejmu projekt dotyczący m.in. wsparcia odbiorców energii elektrycznej (zamrożenie cen) i liberalizacji zasad budowy lądowych elektrowni wiatrowych. Najwięcej kontrowersji we wspomnianym projekcie wzbudził zapis dopuszczający możliwość instalowania wiatraków w odległości 300 metrów od zabudowań. Urzędujący jeszcze wtedy premier Mateusz Morawiecki stwierdził, że nowy rząd jeszcze nie powstał, a już mamy pierwszą jego aferę – wiatrakową. Dodał, że na nowych przepisach stracą Polacy, a zyskają lobbyści. Głównym pomysłodawcą tego zamierzenia była Paulina Hening-Kloska. Na pytanie, po co zmieniła pierwotne założenia przewidujące budowę wiatraków w odległości 500 metrów od zabudowy, odpowiedziała, że odbyło się to po naradzie z ,, ekspertami”. Potem uznała ten zapis za błąd.
Ciekawych informacji na temat stosunku nowej minister do spraw energetyki dostarczył wywiad, jakiego udzieliła reporterowi radia „Z”. Uzasadniając konieczność walki z podnoszeniem się temperatur na Ziemi Paulina Hening-Kloska stwierdziła, że działalność człowieka powoduje emisję gazów, co szkodzi planecie. Miałoby to być według niej dowiedzione przez naukowców. Uzasadniając swój pogląd posłużyła się metodą pars pro toto, podając jako przykład fakt, że temperatura w lutym br. była o 3 stopnie wyższa niż średnia w tym miesiącu prowadzona od początków pomiarów. Nie potrafiła jednak odpowiedzieć na pytanie, jakie temperatury panowały na Ziemi przed ich mierzeniem. Jeszcze gorzej poradziła sobie z wyrażoną przez reportera wątpliwością: po co my jako UE redukujemy CO2 (7-8 proc. emisji w skali światowej), skoro nikt inny poza nami tego nie robi. Odnosząc się do bieżących problemów, zapowiedziała, że osoby zagrożone ubóstwem energetycznym (dotyczy to około 4,5 mln gospodarstw domowych) otrzymają wsparcie socjalne ze strony państwa. Powyższa deklaracja ma związek z planowanymi przez rząd w lipcu br. podwyżkami cen prądu. W tym przypadku ciśnie się na usta znana maksyma Stefana Kisielewskiego, że „socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju”.
Zajmijmy się teraz zarysem strategii rządu w zakresie energetyki. Plan ten przedstawił zespół ekspercki Instytutu Obywatelskiego doradzający największej partii nowego rządu –Koalicji Obywatelskiej. Perspektywa dotyczy roku 2030.
W 2022 roku OZE produkowały 22 proc. energii elektrycznej w Polsce. Koalicja rządząca chce zwiększyć udział OZE do 46,6 proc. w 2030 roku. Rząd PiS-u przewidywał to na poziomie 35 proc. W przyszłości nowy rząd chciałby zwielokrotnić ten udział (kiedy?) do 68 proc. W tym czasie produkcja prądu z wiatraków miałaby wzrosnąć z 19 TW h (TW h jednostka energii) do 54 TW h, a z fotowoltaiki z 8 TW h do 40 TW h. Dzięki tym inwestycjom emisja CO2 w sferze energetyki ma spaść o 75 proc. Rząd Mateusza Morawieckiego chciał osiągnąć ten pułap w 2040 roku. Eksperci KO zapowiadają też budowę dwóch elektrowni atomowych. Nie podają jednak daty ich otwarcia. Dotychczas przyjmowano, że będzie to rok 2033.
Nowe światło na przedstawione wyżej problemy rzucił prof. dr hab. Władysław Mielczarski. Profesor jest związany z Instytutem Elektroenergetyki Politechniki Łódzkiej. W przeszłości był wykładowcą na uniwersytetach w: Perth, Melbourne, Singapurze i Toronto. Doradzał też wicepremierowi Balcerowiczowi i ministrowi gospodarki Piotrowi Woźniakowi. Swoje przemyślenia dotyczące rozbudowy OZE zamieścił na portalu BiznesAlert.pl. Oto konkluzja profesora: ,,Symulacje optymalizacyjne pokazały, że realne jest osiągnięcie celu 32 procent udziału OZE, chociaż przy bardzo dużych inwestycjach w moce wytwórcze instalacji odnawialnych źródeł energii. Utracone potencjalne zdolności produkcyjne są na poziomie 1 procent. Zwiększenie udziału energii ze źródeł odnawialnych do 50 procent powoduje konieczność bardzo dużych inwestycji w moce źródeł odnawialnych, przy jednoczesnym niewykorzystaniu potencjału produkcji od 20-34 procent. Opcja ta jest mało realna. Natomiast zwiększenie udziału OZE do 70 procent powoduje nie tylko konieczność inwestycji w moce źródeł odnawialnych na poziomie ponad 10-krotnie wyższym niż całe zapotrzebowanie na energię elektryczną, ale także olbrzymie niewykorzystane możliwości produkcyjnych OZE sięgające 80 procent potencjalnych możliwości. Opcja ta jest całkowicie nierealna. (…) Wykorzystanie magazynów energii może poprawić wykorzystanie energii na poziomie do kilku procent”. Profesor Mielczarski bardzo sceptycznie odnosi się do założeń transformacji energetycznej. Jej głównym założeniem jest to, że niskie ceny energii z OZE doprowadzą do likwidacji wytwarzania energii w elektrowniach węglowych i gazowych. Energia z OZE kosztuje obecnie 300-350 zł/MW h, a opodatkowana pozwoleniami na emisję energia z węgla, dwukrotnie więcej. Jednak energia z OZE dostarcza energię przez 1/5 część roku – panele słoneczne i przez 1/4 roku – turbiny wiatrakowe. Tylko elektrownie konwencjonalne są w stanie zapewnić ciągłość dostaw. ,,Nie można zatem – zdaniem profesora Mielczarskiego – zmienić praw fizyki. Rynek stanął po stronie nauki. Od samego początku było wiadome, że założenia transformacji energetycznej są nierealne. Rynek udowadnia błędne założenia »zielonej rewolucji«, tak jak kiedyś udowodnił błędne założenia »czerwonej rewolucji«”. Duży udział OZE w mixie energetycznym ma jeszcze jedną ujemną cechę. Podraża ceny energii. Nieprzypadkowo najniższe ceny prądu mają te kraje, które opierają swoje zasilanie na źródłach konwencjonalnych (Rosja, USA, Węgry, Chiny). Najwyższe natomiast te państwa, których około połowa produkcji prądu pochodzi z OZE (Niemcy, Wielka Brytania, Hiszpania, Holandia, Irlandia).
Kolejnym sposobem na zwiększenie produkcji energii elektrycznej ma być – postulowany także przez Instytut Obywatelski – projekt przewidujący wybudowanie w Polsce dwóch elektrowni atomowych. Oddanie do użytku tych obiektów nie nastąpi jednak wcześniej niż w latach 2040-2045. Co ciekawe, potencjalny wykonawca tych inwestycji, czyli USA odchodzą – zdaniem profesora Mielczarskiego – od energetyki jądrowej.
Czy przedstawiony wyżej przez Instytut Obywatelski program transformacji polskiej energetyki spowoduje, jak obiecują jego twórcy, obniżenie cen energii elektrycznej? Oczywiście nie. Ich wysoki pułap to jak powszechnie wiadomo skutek polityki klimatycznej Unii Europejskiej z funkcjonującym w jej ramach systemem ETS. Zwiększenie udziału OZE w produkcji prądu jeszcze pogłębi ten problem. W ten sposób zjawisko ubóstwa energetycznego obejmie kolejne grupy społeczne, które rzecz jasna otrzymają pomoc ze strony państwa itd. W związku z powyższym warto sobie zadać pytanie. Czy przy istniejących uwarunkowaniach można rozwiązać ten energetyczny węzeł gordyjski?