Strona głównaMagazynObieżyświat spełniony

Obieżyświat spełniony

-

- Reklama -

Gdy jako bean uczestniczyłem w wyjazdowym spotkaniu Koła Naukowego Studentów Geografii w Murzynowie k. Płocka w listopadzie 1987 r. – zanim odbyły się otrzęsiny – pewien człowiek zaprezentował sześcienny model globusa i udowadniał, że kula ziemska właśnie zmienia się w taką figurę. W miejscu rogów miały wyrastać niebotyczne szczyty, a krawędzie stanowić nowe łańcuchy górskie. O „sześcianurze” kuli opowiedział Maciej Jaworek, podówczas student V roku, którego tylko magisterka dzieliła od wymarzonego dla studenta I roku tytułu absolwenta Wydziału Geografii.

Jednakże to nie geografia była pierwszą miłością Maćka, lecz fizyka, na której spędził trzy lata, zanim jeszcze zgłębiał nauki o ziemi, a na tejże fizyce otarł się dodatkowo o działalność opozycyjną w ROPCiO, za którą wylądował na kilka dni w Pałacu Mostowskich, ubogacając dom rodzinny rewizją milicji, w poszukiwaniu „bibuły ”, której nie znalazła, bo jego mama ukryła ją (poematy Szpotańskiego) w lodówce.

Jako absolwent Geografii – znając świetnie język francuski – zatrudnił się początkowo w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej, który po krótkim czasie wysłał go na stypendium do Tuluzy. Tam spotkał młodych naukowców nie tylko z Francji, ale i Hiszpanii. Ich otwartość sprawiła, że zapałał do ich kraju i języka miłością absolutną. Jej ukoronowaniem była promocja z państwowego egzaminu z języka hiszpańskiego dla obcokrajowców, który dawał we wszystkich krajach latynoskich możliwość zatrudnienia na każdej posadzie państwowej. Maciej planował, że na jesieni swego życia osiądzie w Chile. Zanim tam dotarł, trafił jednak w 1992 r. do Kostaryki, gdzie zaliczył semestr studiów podyplomowych z geografii na Universidad de Costa Rica w San José i planował nostryfikację polskiego dyplomu. Skąpe stypendium nie zapewniało utrzymania, więc najmował się do różnych zajęć, m.in. był korepetytorem dzieci „Tików” (Kostarykańczyków) z chemii, fizyki, geografii i matematyki po hiszpańsku, a także dzieci emigrantów z Polski – z języka polskiego. Tam poznał również miłość swego życia – Lucię. Niestety jej rodzina podała mu czarną polewkę, co w znaczący sposób wpłynęło na późniejsze życie wagabundy.

Odbyłem z nim dwie wyprawy na Węgry: jedną studencką w 1991 r., wraz z moimi kolegami z roku – Pawłem i Mikołajem. Zaiste treściwa to była przygoda: Koszyce, Sátoraljaújhely, Tokaj, Debreczyn, Eger, Hortobágy, Pecs, Tapolca, Badacsony, Tihany, Szekésfehérvár, Budapeszt, Szentendre, Esztergom. W każdym miejscu czerpaliśmy z niemal nieograniczonej jego wiedzy. Trudno było go „zagiąć”.
Drugą, wraz z redakcyjnym kolegą Robertem Lijką, na zaćmienie słońca w 1999 r. Rozpoczęliśmy wyprawę od Pragi czeskiej, stamtąd zaś przez Wiedeń dotarliśmy do Sombathely, które było w pasie zaćmienia. Maciej na dworcu w Wiedniu kupił gazetę i przestudiowawszy prognozę pogody, stwierdził, że właśnie to miejsce na Węgrzech będzie idealne, bo jest szansa na okienko atmosferyczne, a gdzie indziej może padać. Istotnie, pogoda była sześć godzin. Tyle mniej więcej, ile trwało zjawisko astronomiczne. W Braunau nad Innem, które początkowo było celem naszej wyprawy, tego dnia lało.

Był wszędzie

Maciek był w Brazylii, Chile, Dominikanie, Gwatemali, Hondurasie, Kolumbii, Kostaryce, Kubie, Meksyku, Nikaragui, Salwadorze i USA. W Europie nie dotarł do Rosji i Wielkiej Brytanii, o której mówił, że nie ma tam nic ciekawego. O Afrykę ledwo zatrącił, spędzając rok na stypendium w Algierii (jeszcze w czasie studiów geograficznych) oraz w Tunezji i na wyspach Zielonego Przylądka (2006). Podróże ułatwiała mu doskonała znajomość języków: hiszpańskiego, francuskiego, portugalskiego, oraz angielskiego, niemieckiego, greckiego, rosyjskiego i litewskiego. Uwielbiał kraje basenu Morza Śródziemnego. Twierdził, że Polska ma za surowy klimat i zimą straszliwie się tu męczył, więc – jeśli czas i fundusze pozwalały – uciekał do „tropików” i nieco swej przygody przywoził przyjaciołom w Polsce w ciekawych opowieści ubarwionych zdjęciami i podlanych lokalnymi trunkami.

Inną jego miłością podróżniczą były niegdysiejsze kresy Rzeczpospolitej. W sposób szczególny ukochał Suwalszczyznę, gdzie mieszkali jego przyjaciele. Nazywał ją „Polskim Biegunem Północnym” i mimo że kochał ciepło, czuł jakąś niezbadaną fascynację tą okolicą. Opisał to w cząstce znanej mi swej poezji, która jest parafrazą Inwokacji „Pana Tadeusza” – Adama Mickiewicza.

„… Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, tych wzgórz morenowych
Zbudowanych przeważnie z glin czwartorzędowych.
Do tych kemów wyniosłych, ozów jak wąż długich –
Brak mi dzisiaj tak bardzo i jednych i drugich,
Do jezior, co głębokie wypełniają rynny,
Których mnóstwo w pejzażu moich stron rodzinnych.
Do sandrów porośniętych gęstymi lasami,
Do pól narzutowymi zdobionych głazami,
Do krajobrazów z niczym nieporównywalnych,
Do wszystkich ukochanych form młodoglacjalnych.
Ciągle twe przywołuję na pamięć wspomnienie
Ziemio zlodowacona trzykroć w plejstocenie”.

Te „kresy” (Polskę, Litwę, Białoruś i Ukrainę) przemierzał pieszo, samochodem, rowerem, kajakiem oraz na nartach biegowych zimą. Trudno było Macieja zatrzymać w miejscu. Jedynym ograniczeniem były pieniądze, dlatego też pracował w szkole jako nauczyciel geografii w języku hiszpańskim – przez 21 lat współtworzył sekcję dwujęzyczną w XXXIV LO im. Cervantesa w Warszawie, później jako nauczyciel geografii w 190. Szkole Podstawowej im. Orła Białego w Warszawie. W redakcji tygodnika „Najwyższy Czas!” jako łamacz i korektor, i dorabiał jako korepetytor. Był też moim wspólnikiem w różnych formach działalności gospodarczej w latach 1993-2006. Jeździłem też z nim po Polsce: Suwalszczyzna, Wielkopolska i Kujawy, Wysoczyzna Rawska.

W 2005 r. poznał Annę Wojdanowicz – polonistkę z liceum Cervantesa, z którą przyjaźnił się 9 lat do jej śmierci w 2014 r. Życie prywatne, jak widać, Macieja nie rozpieszczało.

Maciej miał jeszcze kilka innych pasji: kolędy na jazzowo, na które chodził do Tygmontu; koty, którym jednak pozwalał na samotne eksploracje najbliżej okolicy (mieszkał na parterze); książki, których miał mnóstwo; kuchnię – umiał upichcić różne przysmaki okcydentalne; wino – które produkował w małej kuchni. Zawsze tylko narzekał, że sączki ma słabe i nie wychodzi klarowne. Ale moc miało przepisową!

Mając bardzo bogatą wiedzę, nie widział potrzeby jej utrwalenia i przekazania innym. Szkoda. Szkoda Maćka. Dziś pewnie przeciera szlaki Niebiańskie.

Najnowsze