Strona głównaMagazynEko-głupoty, czyli „miejskie rolnictwo”. Paryż zmieni mera

Eko-głupoty, czyli „miejskie rolnictwo”. Paryż zmieni mera

-

- Reklama -

Socjalistka Anne Hidalgo rezygnuje z kandydowania na burmistrza Paryża, co ogłosiła podczas wywiadu w „Le Monde” Anne Hidalgo i nie będzie ubiegać się o trzecią kadencję. Wyjaśniła, że decyzję podjęła „dawno temu” i „wystarczają dwa mandaty, aby przeprowadzić głębokie zmiany” we francuskiej stolicy. Rzeczywiście zmiany są „głębokie”, a opozycja mówi o „przekształconym mieście”, „podzieleniu mieszkańców”, olbrzymim deficycie finansów, i „prawdziwym koszmarze życia w stolicy”.

Paryż do końca XX wieku był bastionem prawicy. Passę przerwał dopiero socjalista i homoseksualista Bertrand Delanoe. Później zastąpiła go córka komunistów hiszpańskich, którzy uciekli do Francji przed gen. Franco, czyli Anne Hidalgo. Została wybrana na burmistrza Paryża w 2014 roku. Próbowała też zostać prezydentem republiki, ale w pierwszej turze wyborów krajowych dostała zaledwie 1,74 proc. głosów. W samym Paryżu jednak wygrywała. Teraz lewica liczy, że utrzyma miasto także po przyszłorocznych wyborach.

Anne Hidalgo chciałaby zobaczyć na swoim miejscu 53-letniego Rémi Férauda, także socjalistę i zadeklarowanego homoseksualistę, byłego mera X dzielnicy Paryża, obecnie senatora PS. Ten został radnym stołecznym z listy „Paryż o krok do przodu z Bertrandem Delanoë”, skupiającej Partię Socjalistyczną (PS), Partię Komunistyczną (PCF) i Partię Radykalnej Lewicy (PRG). Można wnioskować, że jednym z kryteriów była chyba także orientacja seksualna. Jako mer dzielnicy Paryża zasłynął tworzeniem punktów do „bezpiecznego przyjmowania narkotyków”. Pomimo sprzeciwu mieszkańców taki punkt dla narkomanów powstał przy szpitalu Lariboisière jesienią 2016. Poza tym zamieniał, co się da na mieszkania socjalne, wspierał też kampanię Hidalgo. Podobno kandydatem na mera jest także inny socjalista Emmanuel Grégoire. W sondażu Ipsos dotyczącym wyborów samorządowych w stolicy, Feraud został uznany za dobrego kandydata na mera przez 11 proc., Gregoire miał 16 proc. wskazań. Hidalgo mówiła jednak, że miejsce Gregoire’a jest dalej w parlamencie, gdzie ma „walczyć ze skrajną prawicą”.

Emmanuel Grégoire to też niezły „zawodnik”. Ten ma jednak przynajmniej trójkę dzieci. Wywodzi się jednak z rodziny komunistów od dwóch pokoleń. Wśród jego pomysłów jest idea zbierania danych o zużywaniu wody i energii elektrycznej w celu wykrywania pustostanów, które można by rekwirować na użytek mieszkań socjalnych. Stał też za zakazem reklamy w Paryżu książki Marguerite Stern i Dory Moutot „Transmania”, która według niego propaguje „mowę nienawiści wobec osób transpłciowych”, co „jest sprzeczne z wartościami wyznawanymi przez miasto Paryż”. Kiedyś Paryż wart był Mszy, dzisiaj raczej poparcia… sodomii.

Sama Anne Hidalgo według „Le Canard Enchaîné” miałaby teraz objąć stery fundacji Bloomberga w Brukseli. To niezłą fucha na polityczną emeryturę, bo w wyborach krajowych ta polityk raczej nie ma szans. W 2019 r. Anne Hidalgo została m.in. ponownie wybrana na przewodniczącą grupy C40, zwanej także „Cities Climate Leadership Group”, której przewodniczącym zarządu był nie kto inny jak sam Michael Bloomberg. Polityka klimatyzmu wyznaczała zresztą większość jej działań. Paryż mógłby po jej odejściu odetchnąć z ulgą, ale zdaje się, że następca może być politykiem jeszcze mocniej uwarunkowanym ideologicznie.

Eko-głupoty, czyli „miejskie rolnictwo”

Skoro poruszyliśmy temat rządów Hidalgo w Paryżu, to trzeba przypomnieć, że od kilku lat pojawiła się zielona moda na zakładanie ogrodów warzywnych, pasiek, czy nawet farm w dużych miastach. To wszystko w czasach, kiedy normalne rolnictwo w Europie przeżywa duże problemy i boryka się z konkurencją spoza UE, która nie jest związana „eko-przepisami”. Dobrym przykładem głupoty tego typu jest tu miasto Paryż rządzone ciągle przez socjalistkę Anne Hidalgo. Ta propaguje w stolicy Francji „rolnictwo miejskie”. W tym samym czasie rolnicy z tego kraju zamierzają znowu wyjść na ulice, obawiając się skutków umowy UE z krajami Mercosuru z Ameryki Południowej i utraty konkurencyjności.

Francuscy rolnicy mają coraz większe problemy z rentownością gospodarstw. Tymczasem „miejskie farmy” są dotowane dużymi środkami, celowość ich prowadzenia jest nijaka, a media piszą wprost, że jest to „czysty gadżet w służbie zielonej ideologii”. Od 2016 r. merostwo Paryża finansuje jednak tereny „rolnictwa miejskiego”, co ma się wpisywać w „zieloną politykę miejską”. Wygląda to ładnie propagandowo i uzupełnia rozmaite programy przepędzania z miasta samochodów i łupienia kierowców. Takie miejskie farmy nie mają jednak żadnego sensu. Plony są niskie i nieporównywane z normalną produkcją gospodarstw, generują wysokie koszty utrzymania, a deficyt pokrywany jest dotacjami z budżetu miasta, które jest w dodatku coraz bardziej zadłużone, obecnie na sumę 8 miliardów euro. Projekty te rodzą jeszcze więcej pytań, bo kiedy akurat rolnicy walczą o godne życie, paryski ratusz bawi się w „ekologiczne” fanaberie. Dodajmy, że we francuskiej stolicy znajduje się obecnie już 220 „miejskich obiektów rolniczych”, a wszystkie korzystają z miejskich dotacji.

Dobry sygnał na przyszłość?

Francuskie Zjednoczenie Narodowe wygrywa przedterminowe wybory miejskie, co może być „jaskółką” zwiastującą zmiany w przyszłorocznych wyborach lokalnych. W regionie Bouches-du-Rhône, francuska partia narodowa (RN) wygrała przedterminowe wybory samorządowe w Rognac, a Christophe Gonzalez, kandydat Zjednoczenia Narodowego, wygrał je, zdobywając 38,24 proc. głosów. To pierwszy sukces od prawie trzydziestu lat, po zwycięstwach Frontu Narodowego w Marignane w 1995 r. i w Vitrolles w 1997 r.

Kandydat Zjednoczenia Narodowego (RN) zwyciężył walkę o merostwo Rognac (Bouches-du-Rhône) w przedterminowych wyborach samorządowych, których I tura odbywała się w niedzielę 24 listopada. Polityk tej partii Christophe Gonzalez otrzymał ponad 38 proc. głosów w konkurencji z trzema innymi kandydatami – Willy Nicollet (tzw. Prawica Różna), Maël Vala-Viaux (bezpartyjna) i ustępującą mer z centrolewicowego UDI – Sylvie Miceli-Houdais. Ta ostatnia weszła do II tury, ale na jej wyniku zaważyło to, że została oskarżona o używanie karty bankowej miasta do celów prywatnych. Pomimo, że temu zaprzeczyła, kilku radnych złożyło latem rezygnację ze stanowiska, co zmusiło prefekturę właśnie do rozpisania przedterminowych wyborów.

Wybory, w których zwyciężył kandydat Zjednoczenia Narodowego, zostały odebrane przez władze partyjne jako obiecujący znak. W niedzielny wieczór przewodniczący RN Jordan Bardella określił ten sukces jako „wielkie zwycięstwo” i uznał, że to „bardzo dobry prognostyk” przed wyborami samorządowymi w 2026 r. W dłuższej perspektywie chodzi też o wybory prezydenckie, w których kandydatką naturalną jest Marine Le Pen. Ostatnio jednak prokuratura chce ją pozbawić biernych praw wyborczych, co wywołuje oburzenie dużej części całej klasy politycznej. Wygrana w Rognac pokazuje jednak, że francuska prawica narodowa coraz łatwiej przebija „szklany sufit” i „republikańskie zapory” i wpisuje się coraz mocniej w polityczne struktury Francji.

„Demokracja walcząca” po francusku

Marine Le Pen rzeczywiście wydaje się coraz bliższa przebicia szklanego sufitu i sięgnięcia po prezydenturę. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że postanowiono ją wyeliminować z wyścigu do Pałacu Prezydenckiego poza procedurą demokratycznych wyborów. W tym celu uruchomiono, mocno „skręcony w lewo”, także nad Sekwaną, wymiar sprawiedliwości.

We Francji toczy się sprawa zatrudniania na etatach asystentów eurodeputowanych osób, które w rzeczywistości działały na rzecz swoich partii, a ich zatrudnienie w charakterze asystentów miało być fikcyjne. Takimi działaniami miało się posługiwać Zjednoczenie Narodowe (RN), które przy systemie jednomandatowym w kraju i proporcjonalnym w wyborach do PE, miało więcej eurodeputowanych niż krajowych posłów. W tym procesie o „fikcyjne zatrudnianie” prokuratura zażądała pięciu lat więzienia (w tym 2-letniej opcjonalnej odsiadki), ale także kary zakazu pięcioletniego zakazu startu w wyborach dla Marine Le Pen, a dodatkowo dość wysokiej grzywny (300 tys. euro). Taka kara eliminowałaby kandydatkę RN z udziału w najbliższych wyborach prezydenckich.

Żądana kara oburzyła wielu Francuzów, ale i polityków z zagranicy. Wsparcia Marine udzielił m.in. premier Węgier Wiktor Orban. We Francji nawet były MSW z obozu Macrona Gérald Darmanin mówił, że „Walka z Madame Le Pen kończy się przy urnach wyborczych”. Polityk RN Jean-Philippe Tanguy uważa wprost, że akt oskarżenia ma na celu „wyeliminowanie Marine Le Pen z życia politycznego”. Dodatkowe oburzenie wywołała jedna z prokuratorek prowadzących tą sprawę. Ta nawet nie ukrywała prawdziwych celów żądanego wyroku. Prokurator Louise Neython wyraźnie przyznała, że nie ma wielu dowodów, aby stwierdzić nielegalność jednej ze spornych umów o pracę asystenta, ale nie oddali tego zarzutu, bo ją to… „bardzo boli”. Oskarżenie ma duże trudności z przedstawieniem jakichkolwiek dowodów winy. Szef RN Jordan Bardella mówi wprost o „ataku na demokrację” i systemie eliminacji przeciwników politycznych establishmentu. Czyżby wirus Bodnara krążył po Europie i pojawiła się „demokracja walcząca” w wydaniu francuskim?

Macron w Argentynie poszedł składać kwiaty bez prezydenta Milei

Bez udziału prezydenta Javiera Milei francuski przywódca Emmanuel Macron składał hołd „francuskim ofiarom dyktatury wojskowej w Argentynie”. Francuski prezydent oddawał w Buenos Aires hołd 18 zaginionym Francuzom podczas rządów wojskowych w latach 70.

Nieobecność prezydenta Milei była tu symboliczna, bo obecny rząd nie potępia wszystkich działań dawnego reżimu wojskowego. Ten mały incydent pokazuje rozbieżności pomiędzy tymi dwoma krajami. Warto też przypomnieć, że prezydent Argentyny był pierwszym zagranicznym przywódcą, z którym spotykał się prezydent-elekt USA Donald Trump. Macron na takie spotkanie będzie musiał trochę poczekać… Stosunek do rządów wojskowych z lat 70. w Argentynie mocno się zmienił. Już rok temu podczas debaty prezydenckiej Javier Milei mówił, że „w latach 70. toczyła się wojna, a podczas tej wojny siły państwowe dopuszczały się pewnych nadużyć”, ale liczba ofiar dyktatury to nie 30 tys., ale 8753 osób.

Emmanuel Macron przyleciał do Argentyny w ramach kilkudniowej podróży po Ameryce Południowej. Jednak hołd francuskim ofiarom dyktatury wojskowej z lat 1976–1983 musiał oddawać samotnie, na co uwagę zwracały francuskie media. Prezydent złożył wieniec w kościele w Buenos Aires, gdzie w 1977 r. żołnierze mieli porwać dwie francuskie zakonnice. Sprawca porwania, były żołnierz Alfredo Astiz, do dziś przebywa w więzieniu skazany „za zbrodnie przeciwko ludzkości”. Liczba 30 tys. ofiar utrwaliła się na świecie, ale np. argentyńska prawica kwestionuje te liczby i postrzega późniejsze procesy wojskowych, jako „stygmatyzowanie armii” i zemstę ze strony lewicy. Hołd dla ofiar ze strony Macrona, postrzegany jest jako „gest” na rzecz opozycji. Ta jednak oczekuje od niego krytyki wprost prezydenta Milei. „Prawa człowieka” prawami, ale Francja dalej się nie posunie, bo liczą się też interesy…

Trzeba przypomnieć, że delegacja argentyńska nie pojechała w tym tygodniu na negocjacje COP29 do Azerbejdżanu. Emmanuel Macron chciał jednak „cywilizować” gospodarzy w temacie klimatyzmu. Z drugiej strony była mowa o pogłębianiu relacji gospodarczych. M.in. francuska firma górniczo-hutnicza Eramet właśnie otworzyła kopalnię litu na północy Argentyny. Francuski prezydent chciał też pokazać, że potrafi „prowadzić dialog z kontrowersyjnymi partnerami”, od Trumpa do Putina, więc potrafi się dogadać i z prezydentem Milei…

Milei Francuzów niepokoi, ale i trochę zadziwia. Francuskie media, niestety teoretycznie, stawiały nawet pytanie – „jakie środki z arsenału argentyńskiego liberalnego prezydenta Javiera Milei można by zastosować we Francji?”. Javier Milei, któremu od początku nad Sekwaną „przyprawiano gębę” wariata, okazuje się w czasach kryzysu politykiem… inspirującym. To jednak zderzenie dwóch światów, francuskiego etatyzmu i próby libertariańskiej Javiera Milei, który rządzi w Argentynie prawie od roku. Aby położyć kres deficytowi budżetowemu, zwolnił już w Argentynie 28 tys. urzędników służby cywilnej, a docelowo liczba zwalnianych pracowników biurokracji ma wynieść 75 tys. Milei zmniejszył także o połowę liczbę ministerstw (z 18 do 9) i sekretariatów stanu (ze 106 do 54), m.in. poprzez połączenie ministerstw: Edukacji, Szkolnictwa Wyższego i Badań Naukowych, Kultury, Pracy, Dzieci i Rodziny oraz Spraw Społecznych. Javier Milei chce też konstrukcji budżetu bez zakładania w nim jakiegokolwiek deficytu. Sama na siebie ma zarabiać m.in. kultura. Obcięto np. trzy czwarte fundusze i zredukowano personel Narodowego Instytutu Kina i Sztuk Audiowizualnych. W ramach oszczędności zredukowano wspieranie ideologii „progresywnych”. Prezydent rozwiązał np. Krajowy Instytut walki z Dyskryminacją, Ksenofobią i Rasizmem (Inadi). Zmniejszono także subsydia krajowe dla władz lokalnych.

Nad Sekwaną takie działania są nie do pomyślenia. Dlatego francuskie media przedstawiały posunięcia Milei w najczarniejszym świetle, co w kraju pogrążonym w etatyzmie i przyzwyczajonym do omnipotencji państwa, specjalnie dziwi. Jednak prawicowy tygodnik francuski „Valeurs” wskazuje, że takie działania przynoszą też „spektakularne sukcesy”. Prognozuje, że w 2025 r. Argentyna pogrążona w ciągłych kryzysach ma szansę powrócić do mocnego wzrostu ekonomicznego, inflacja znalazła się pod kontrolą, a budżet państwa wykazuje… nadwyżkę. Negatywne skutki to czasowy wzrost poziomu ubóstwa niektórych grup społecznych, a zubożenie dotyka połowę populacji. Milei nadal cieszy się jednak dużą popularnością i jego eksperyment przywrócenia normalności ekonomicznej ma duże szanse powodzenia.

Tygodnik zastanawia się, czy działania podjęte przez argentyńskiego liberalnego prezydenta Javiera Milei dałoby się przeszczepić do Francji? Jednak kolejne pokolenia ludzi w tym kraju po prostu na tyle zżyły się z pseudosocjalnym państwem, że tego typu kandydat miałby nad Sekwaną niewielkie szanse powodzenia. Dobrym przykładem są tu działania lokalnych władz w Kraju Loary, gdzie Christelle Morançais, szefowa tego francuskiego regionu, wysłała ledwie sygnał o buwosie nowego modelu kultury, bardziej niezależnego od publicznych pieniędzy. Wywołało to natychmiastowy atak na władze regionu opozycji i związków zawodowych.

Christelle Morançais, prezydent regionu Pays de la Loire, to nie żadana prawica, ale polityk prezydenckiej partii „Horyzonty”. Szuka 100 milionów oszczędności w budżecie regionalnym ze względu na zmniejszenie dotacji centralnych. Morançais musi ciąć rożne wydatki, ale ośmieliła się zapytać, czy akurat „kultura jest nietykalnym monopolem?”. Wskazała na „bardzo upolitycznione stowarzyszenie, które utrzymuje się z publicznych pieniędzy”. „Osłabienie i decentralizacja kultury oznacza osłabienie Republiki” – zagrzmiał natychmiast Aymeric Seassau, komunistyczny radny regionu. W podobnym duchu krytykowali też taką ideę Zieloni, a nawet sojusznicy przewodniczącej regionu z obozu Macrona. Natychmiast wezwano do „mobilizacji”, którą wyznaczono na 25 listopada… Warto przypomnieć, że w 2023 r. podobną lawinę krytyki za obcięcie niektórych dotacji na kulturę wywołał już szef regionu Owernia-Rodan-Alpy Laurent Wauquiez. Libertariańska recepta na problemy Republiki raczej się nie przyjmie. W epoce Reagan i Thatcher takie propozycje liberalizmu gospodarczego miał w programie Front Narodowy. Teraz zapanowała jednak moda na „model socjalny i solidarnościowy” i właśnie takie hasła głosi także partia Marine Le Pen.

Najnowsze