Strona głównaMagazynNiczego nie uprości, za to stworzy miliony bezsensownych problemów

Niczego nie uprości, za to stworzy miliony bezsensownych problemów

-

- Reklama -

W Lesznie i Włocławku obowiązuje 35-godzinny dzień pracy. W ślad za nimi zamierzają iść kolejne gminy. Czy w ślad za nimi, polska gospodarka zwolni tempo?

„Praca musi nam zostawić trochę czasu na życie, na miłość, na siebie i czasu dla rodziny” – powiedziała minister rodziny, pracy i polityki społecznej – Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, w rozmowie z dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej, który pytał ją o zmniejszenie czasu pracy. Lewicowa minister zapewniła, że możliwe jest w Polsce wprowadzenie 4-dniowego tygodnia pracy, co – jej zdaniem – będzie miało lepszy wpływ na komfort życia Polaków.

- Reklama -

W rozmowie z dziennikarzem, lewaczka powołała się na sondaż IBRIS przeprowadzony w maju na zlecenie Radia Zet. Większość ankietowanych odpowiedziała w nim twierdząco na pytanie, „czy chciałbyś mniej pracować, zachowując dotychczasowe wynagrodzenie?”. Powoływanie się na ten sondaż świadczy – delikatnie mówiąc – o ograniczonych horyzontach intelektualnych pani minister albowiem trudno się spodziewać, aby na tak postawione pytanie większość odpowiedziała inaczej niż twierdząco.

Za słowami poszły czyny. Najpierw gmina Leszno (województwo wielkopolskie), a potem Włocławek (województwo kujawsko-pomorskie) wprowadziły w swoich urzędach gminy 35-godzinny dzień pracy. – „Da się? Da! 35-godzinny tydzień pracy we Włocławku już od 1 września! Prezydent Krzysztof Kukucki ponownie pokazał, że dla chcącego nic trudnego, skracając czas pracy włocławskich urzędników przy zachowaniu identycznego czasu otwarcia urzędu dla mieszkańców. Gratulujemy prezydentowi Kukuckiemu świetnej decyzji, czas na całą Polskę!” – napisano w poniedziałek w mediach społecznościowych Nowej Lewicy. A wywodzący się z tej formacji prezydent Włocławka Krzysztof Kukucki chwalił się w mediach społecznościowych: „Założenie jest takie, żeby nie skrócić godzin przyjmowania interesantów, żeby mieszkańcy mieli dostęp do urzędu w niezgorszej formie niż jest dziś. Może nawet uda się je wydłużyć. Ale o szczegółach będziemy jeszcze informować, tym bardziej że tak to sobie założyliśmy z naszymi partnerami, z którymi to będziemy chcieli wdrożyć”.

Pomysł polega na tym, aby urzędnikom inaczej rozpisywać grafik godzin pracy. W ten sposób oni będą pracować krócej, za to urząd będzie otwarty dla interesantów w tych samych godzinach, co dotychczas.

Fala spowolnień

Konsekwencje tego nietrudno sobie wyobrazić. Z pewnością za Lesznem i Włocławkiem pójdą kolejne samorządy rządzone przez Lewicę (jest ich w całej Polsce ponad sto). A jeśli nie pójdą, to wymuszą to sami urzędnicy. Z pewnością nie będą chcieli zaaprobować tego, że w dwóch ich gminach koledzy po fachu mają lepiej, więc będą się domagać wprowadzenia 35-godzinnego tygodnia pracy jako standardu we wszystkich samorządach. Ponieważ nie wszyscy włodarze miast i gmin (zwłaszcza ci, którzy borykają się z problemami kadrowymi) będą mieli ochotę podjąć tę inicjatywę, można się spodziewać fali pozwów sądowych kierowanych przez urzędników w całym kraju przeciwko swoim pracodawcom. I można założyć, że będą się one opierać na popularnym wśród lewicy postulacie walki z dyskryminacją. Dlaczego bowiem urzędnicy pracujący wg zasad kodeksowych (40 godzin tygodniowo) mają się czuć dyskryminowani w stosunku do tych, którzy pracują 35 godzin? Zapewne więc sądy zostaną sparaliżowane setkami pozwów, które dodatkowo spowolnią ich pracę. Tym bardziej, jeśli również pracownicy sądów będą domagać się krótszego tygodnia pracy.

Jakie będą skutki tendencji do zmniejszania ilości godzin pracy w urzędach? Z jednej strony utrudni to nam życie. Mniejsza ilość urzędników to mniejsze „moce przerobowe” do załatwiania spraw obywateli. Naturalną konsekwencją będą więc wydłużone kolejki w urzędach, większa długotrwałość procedur i w końcu większa strata czasu. Jest też jednak plus: krócej pracujący urzędnicy będą mieli mniej czasu na procedury utrudniające nam życie, zatem może się tak zdarzyć, że nie będą mieli czasu zawracać nam głowy uporczywymi i długotrwałymi kontrolami. Drugi plus: znacznie większy to taki, że mniej pracujący urzędnicy będą mieli mniej czasu na wymyślanie kolejnych przepisów, koncesji, pozwoleń i zezwoleń, więc nie zdążą dodatkowo utrudnić nam życia. Oczywiście rozwiązaniem problemu byłoby zdebiurokratyzowanie Polski i ograniczenie (i to drastyczne) ilości spraw, którymi zajmuje się państwo. Wówczas urzędników byłoby mniej, a ich praca byłaby sprawniejsza.

Groźna zapowiedź

Polska wytrzyma ograniczenia pracy urzędników. Znacznie gorsze perspektywy rysuje jednak pomysł minister polityki społecznej, aby wprowadzić 4-dniowy tydzień pracy dla wszystkich. Czyli również dla prywatnych firm. Taka zmiana w praktyce obejmowałaby zmianę ustawy „Kodeks pracy”, która przewidywałaby zmianę dotychczasowego 5 dniowego na 4 dniowy tydzień pracy. Za tym musiałoby pójść szereg ustaw uzupełniających np. w obszarze edukacji (by dostosować nowy tydzień pracy do zatrudnienia i zarobków nauczycieli). Tego eksperymentu gospodarka mogłaby nie wytrzymać.

Dlaczego? Zilustruję to przykładem piekarni. Piekarz od poniedziałku do piątku piecze chleb i bułki. Daje mu to przychody, z których musi pokryć koszty: pensje pracowników, produkty (mąka itp.), energię elektryczną, wynajem powierzchni. Powierzchnia (mała hala produkcyjna) jest ustawiona na stałe, a nie tymczasowo, więc piekarz musi płacić za jej funkcjonowanie niezależnie od tego, czy trwa w niej produkcja, czy nie. Te koszty się nie zmniejszają. Tyle samo musi też płacić za produkty i energię elektryczną. Po zmianie minister Dzimianowicz-Bąk nie może zmniejszyć pensji pracownikom. Koszty piekarni wynoszą przykładowo 20 tysięcy złotych miesięcznie, a koszt wyprodukowania 1 bułki to 50 groszy. Piekarz musi więc wyprodukować miesięcznie 40 tysięcy bułek. Wymaga to pracy od 4 rano przez pięć dni w tygodniu. Po zmianie nie zmienią się koszty, ale skróci się czas pracy pracowników. Piekarz będzie więc musiał zarobić na koszty w krótszym czasie, czyli zdobyć 20 tysięcy złotych w trackie 4-dniowego tygodnia pracy. Będzie więc musiał podwyższyć ceny bułek. Pierwszym skutkiem nowego tygodnia pracy będzie więc wzrost cen wszystkiego.

Drugim będzie niedobór towarów. Małe zakłady produkcyjne będą musiały płacić swoim pracownikom tyle samo za 80 procent dotychczas wykonywanej pracy. Jeśli 10 pracowników w ciągu 5 dni, pracując na pełnych obrotach, piecze dziennie tysiąc bułek, to w ciągu tygodnia wytworzy 5 tysięcy bułek. W nowych realiach pracownicy wytworzą tylko 4 tysiące bułek. Część klientów więc już bułek nie kupi.

Socjalista może się ucieszyć z takiej perspektywy i argumentować, że w nowej rzeczywistości kapitalistyczny wyzyskiwacz będzie musiał zatrudnić nowe osoby na drugą zmianę i w ten sposób stworzy „miejsca pracy”. Tyle tylko, że stworzenie nowych etatów pociągnie za sobą konieczność wypłaty wynagrodzeń oraz składek na ZUS i podatków. Te koszty więc właściciel piekarni sobie odbije na cenach bułek. Albo więc będzie drożej, albo zabraknie towarów.

Trzecim skutkiem będzie zwiększony czas oczekiwań na wszystkie usługi. Wyobraźmy sobie warsztat samochodowy świadczący usługi dla okolicznych mieszkańców. Do warsztatu można się zapisać „z dnia na dzień”, od poniedziałku do piątku. Po wprowadzeniu nowych przepisów, nie będzie już można zapisać się na piątek, mechanicy będą pracować tylko od poniedziałku do czwartku. Nowe przepisy nie spowodują jednak, że nasze samochody będą się wolniej zużywać. Będziemy jednak dłużej czekać na wizytę u mechanika, co obniży komfort naszego życia.

Szara strefa

Jeśli minister Dziemianowicz-Bąk rzeczywiście skróci tydzień pracy do 4 dni, to rynek odpowie szarą strefą. Właściciel piekarni stanie przed pokusą zatrudnienia swoich pracowników piątego dnia „na czarno”. Tak samo właściciel warsztatu mechanicznego. Oczywiście trzeba będzie wówczas płacić gotówką, o ile do tego momentu rząd Donalda Tuska nie zlikwiduje papierowego pieniądza. A jeśli zlikwiduje, w grę wejdą kryptowaluty. Tak czy siak powstanie potworny chaos, który utrudni nam życie zamiast go ułatwiać. Nie spełni się też marzenie lewicowej minister o czasie wolnym. Co z tego, że będziemy mieć więcej wolnego czasu, jeśli nie będziemy mieć pieniędzy, by się nim cieszyć, a nawet jeśli zarobimy coś w szarej strefie, to będziemy czekać w kolejkach po wszystkie usługi i towary.

Nowy pomysł niczego nie uprości, za to stworzy miliony bezsensownych problemów. Potwierdzając trafne twierdzenie Stefana Kisielewskiego, iż socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się problemy nieznane w żadnym innym ustroju.

Najnowsze