Czy pamiętacie Państwo, jak trzy miesiące temu Konfederacja miała w sondażach po kilkanaście procent? I po uzyskaniu apogeum poparcia w każdym kolejnym sondażu słupki powoli, lecz bezustannie spadały do 12, 10, 9, 8 procent.
Wszyscy ci, którzy Konfederacji dobrze życzyli, wskazywali, że jej liderzy – Sławomir Mentzen i Krzysztof Bosak, wspomagani przez sztab na czele z Witoldem Tumanowiczem i przez doradztwo Przemysława Wiplera – przyjęli błędny pomysł na kampanię, a może nawet na kierunek ideowy, w którym idzie Konfederacja. Ostrzegano, że to się zakończy porażką, bo musi się zakończyć porażką. I tak też się skończyło…
Konfederacja powstała i rozwijała się jako partia przeciwko „systemowi”, czyli strukturze polityki i władzy, którą trudno opisać w jednym czy dwóch zdaniach, stanowiącej polską odnogę mieszanki globalizmu, neoliberalizmu, socjalnej demagogii, rządów bankierów i inwestorów, klimatyzmu, kosmopolityzmu etc. Na Konfederację głosowali weterani ruchów antysystemowych, a także ci, którzy obudzili się ze snu o normalnym świecie, dostawszy po głowie obuchem rzekomej pandemii, indoktrynacji szczepieniami, mandatami za brak namordników etc.
Zaraz potem dostali drugi raz obuchem wymuszonej „przyjaźni” z Ukrainą i otwarciem granic dla kilku milionów przesiedleńców ze wschodu. Do tego doszły środowiska kresowe z napisem „Wołyń”, niektóre katolickie, antypodatkowe etc. Na Zachodzie ten „antysystem” określono by mianem populizmu (ruch skierowany przeciwko uzurpacji władzy demokratycznej przez rządzące elity), ale w Polsce sami się tak nie definiujemy, gdyż termin populizm ma u nas charakter pejoratywny.
I oto nadeszły wybory, gdy zjednoczony pod sztandarami Konfederacji antysystem miał „przewrócić stolik”. I nagle coś się stało. Krytycy akcji antywakcynacyjnej i antynamordnikowej zostali schowani, a na listach znalazły się osoby popierające grzywny dla osób negujących szczepienia. Grzegorz Braun z topowym konfederackim hasłem „stop ukrainizacji” został zamknięty w szafie – i to w momencie, gdy „miłość” z Kijowem załamała się. W to miejsce dostaliśmy „fajnych” młodych liderów z „fajnymi” hasłami, pijących piwo i szalejących po Tik-Toku, w swojej bezprogramowości niewiele różniących się od Polski 2050, bo też o ten sam tik-tokowy elektorat walczyli Mentzen i Bosak z Hołownią.
Oczywiście przegrali i przegrać musieli, bowiem media szybko odkryły, że Konfederacja wcale nie jest taka „fajna”, bo antygejowska, bo Sośnierz będzie jadł psy, Tumanowicz robił rejestry gejów, a Korwin gwałcił dziewczynki. Po brutalnej medialnej kampanii dyfamacyjnej przysłowiowe Julki i Oskarki odwróciły się od Konfederacji i zagłosowały na Trzecią Drogę, gdzie mają „fajnego” lidera, który jest tak wrażliwy, że płacze nad konstytucją. W tym samym czasie elektorat antysystemowy poczuł się zlekceważony, wzgardzony, oszukany i uznany za przysłowiowych „foliarzy” i „płaskoziemców”. No to „foliarze” nie zagłosowali na „fajną” Konfę. I stąd wynik Konfederacji jest taki, jaki mamy. Co charakterystyczne, sukces wyborczy w ramach Konfederacji odniosła jedynie Korona Grzegorza Brauna – i to nie jest przypadek: jej kandydaci zachowali wiarygodność w oczach antysystemowych wyborców, dlatego w tych okręgach „foliarze” poszli i zagłosowali.
Gdy ogłoszono już pierwsze sondażowe wyniki po zamknięciu lokali wyborczych, konfederackie media społecznościowe i kanały tubkowe zawyły i powszechnie zażądano głów winowajców. Czyich? Ano tych, którzy odpowiadali za porażkę Konfederacji. Tych, którzy chcieli ją uczynić „fajną”, potem przegrali walkę o Julki i Oskarków z Hołownią i skutecznie zniechęcili „foliarzy” do udziału w wyborach. Lista nazwisk jest tutaj oczywista: w czasie kampanii linię tę prezentowali publicznie Sławomir Mentzen i Krzysztof Bosak, w sztabie wyborczym naznaczał ją Witold Tumanowicz, a konfederacka wieść niosła, że spiritus movens całej operacji nazywa się Przemysław Wipler.
Liderzy Konfederacji czegoś się od Jarosława Kaczyńskiego nauczyli. Gdy tylko PC, a potem PiS ponosiło porażkę wyborczą i niezadowolenie zwracało się w kierunku prezesa, to Kaczyński zwoływał radę polityczną, wstawał i wskazywał „winnego” za porażkę w kampanii wyborczej, choć ten winny zwykle robił dokładnie to, co mu prezes kazał. Rozlegało się przysłowiowe hasło „Oto jest głowa zdrajcy!”, po czym rozpoczynała się dyskusja, czy winnego należy wyrzucić z partii, czy też nie. Po kwadransie nikt już nie pamiętał, że rada polityczna zebrała się, aby zapytać Kaczyńskiego, jak skomentuje wynik wyborów, które partia prowadziła w myśl jego planu… Kierownictwo Konfederacji przeprowadziło identyczny wybieg taktyczny. Gdy wszyscy pytali się, którego dnia i gdzie będzie można oglądać spadające (polityczne) głowy liderów odpowiedzialnych za porażkę, nagle pojawia się hasło rzucone przez liderów: „To Korwin jest wszystkiemu winny!”, „Gdyby nie Korwin i jego gadki o miękkiej pedofilii, to Julki i Oskarki zagłosowałyby ławą na Konfederację!”.
Oto klasyczna manipulacja polityczna: winni, zamiast tłumaczyć się, uznać polityczną odpowiedzialność za porażkę i honorowo podać się do dymisji, wskazali „zastępczego” winnego, dosłownie „kozła ofiarnego”, usunęli go z rady liderów, zawiesili w partii, zastępując dyskusję o swoich dymisjach dyskusją, czy należy dyscyplinarnie usunąć z Konfederacji Pana Janusza. Oto zagoniony w róg króliczek skierował wzrok wilka na drugiego króliczka! Jeśli nawet sprawa rozejdzie się po kościach, a Janusz Korwin-Mikke zostanie za miesiąc odwieszony, to tym samym pod kołdrę schowana zostanie jedyna kwestia istotna: rozliczenia za kampanię autentycznych sprawców porażki!