Żołnierze służący na granicy polsko-białoruskiej relacjonują, że ich przełożeni nie ułatwiają im pracy, a wręcz krytykują ich działania. Sytuacja ta staje się coraz bardziej napięta w obliczu rosnącej presji i agresji imigrantów.
Wojskowi zgłaszają problemy z komunikacją, wyposażeniem, a także możliwością użycia broni. Radiostacje nie działają w miejscach bagien, co utrudnia kontakt między żołnierzami. Pokątnie używają własnych radiostacji, ale formalnie mają zakaz ich używania z uwagi na brak szyfrowania wiadomości.
– Nasi przełożeni nie ułatwiają nam pracy. Tak jakby ci migranci mieli przechodzić na stronę Polski. Ciągle jesteśmy opieprzani za swoje działania – mówi na antenie TV Republika jeden z żołnierzy.
– Nas jest dwóch na posterunku. Zanim Straż Graniczna przyjedzie nam pomóc, to mija godzina, a w tym czasie imigranci zdążą przejść, przynajmniej kilku. Wojskowa radiostacja, którą mamy na wyposażeniu, nie działa w miejscu tych bagien, nie mamy tam zasięgu, więc nie możemy się ze sobą kontaktować. Oprócz służbowych, mamy też swoje prywatne radiostacje, ale przełożeni zakazują nam ich używania, bo nie są szyfrowane, ale bez tego ta granica by w ogóle nie działała – relacjonuje wojskowy.
Żołnierze otrzymują też nieoficjalny zakaz używania broni. Choć zakaz oficjalnie nie wpłynął na piśmie, to na żołnierzach wywierana jest mocna presja.
– Po jednej z akcji odpierania ataku na nas, gdy było gorąco i musieliśmy strzelać w powietrze, (…) gdy wróciliśmy do jednostki, to nikt nie pytał się, czy nam się nic nie stało, tylko musieliśmy tłumaczyć się z wystrzelonej amunicji, bo za dużo zużyliśmy. Wtedy dostaliśmy zakaz używania broni. Nie było tego na piśmie, ale usłyszeliśmy, że mamy nie korzystać, bo za dużo idzie amunicji. Gdy zgłaszamy przełożonemu problemy i potrzeby, to porucznik ze strachu nie przekazuje ich majorowi, więc na koniec wygląda to tak, że do generała docierają tylko informacje, że wszystko jest dobrze, a to nieprawda – zdradza jeden z żołnierzy.