Strona głównaGŁÓWNYDywersanci. Z czym nie potrafi sobie poradzić polskie państwo

Dywersanci. Z czym nie potrafi sobie poradzić polskie państwo

-

- Reklama -

Polskie państwo nie potrafi sobie poradzić z wykrywaniem zagranicznych sabotażystów i neutralizowaniem ich działań.

Dopiero w sierpniu 2027 roku do warszawskiego aresztu trafi 18-letni dzisiaj Ukrainiec Daniil B., któremu Prokuratura Krajowa postawiła zarzuty przeprowadzenia akcji sabotażowej na polecenie rosyjskiego wywiadu. Za ten czyn polski Kodeks Karny (art. 130 ust 7) przewiduje od 10 lat więzienia do dożywocia. Dlaczego jednak proces nie zacznie się wcześniej?

Dlatego, że wcześniej B. musi odsiedzieć wyrok na Litwie. W poniedziałek, 24 listopada, tamtejszy sąd wymierzył mu karę 3 lat i 4 miesięcy więzienia za udział w operacji sabotażowo-dywersyjnej na Litwie. Dopiero gdy wyrok się skończy, B. zostanie wydany stronie polskiej, by tutaj mógł odpowiedzieć za to, że brał udział w grupie, która doprowadziła do podpalenia centrum handlowego przy ulicy Marywilskiej i popularnego marketu budowlanego w Wilnie.

Zamach terrorystyczny

Szczegóły akcji znane są dzięki śledztwu wspólnej polsko-litewskiej grupy prokuratorskiej. Wynika z niego, że Daniil B. był członkiem kilkuosobowej grupy kierowanej przez obywatela Federacji Rosyjskiej (jest poza zasięgiem polskich organów ścigania) odpowiedzialnej za podpalenia dwóch centrów handlowych: przy ulicy Marywilskiej w Warszawie i supermarketu budowlanego popularnej sieci w Wilnie. W stolicy Litwy miał wspólnie z innym członkiem szajki przygotować detonację ładunków wybuchowych z substancją zapalającą i w ten sposób doprowadzić do pożaru. Gigantyczny ogień wybuchł w nocy w kwietniu 2024 roku, ściągając uwagę mediów (na szczęście nikomu nic się nie stało). Daniil B. nie wiedział, że gdy raz ze wspólnikiem przygotowywał zamach, został nagrany przez kamery monitoringu wewnętrznego i te kamery dały główny dowód przeciwko niemu. Gdy w wileńskim centrum wybuchł pożar, Daniil B. był już w drodze do Polski. Zaszył się w Warszawie i wziął udział w przygotowaniu drugiego zamachu: na centrum handlowe przy ulicy Marywilskiej. W krótki czas przed wybuchem pożaru Daniil B. otrzymał od swojego rosyjskiego nadzorcy polecenie, aby pojechał na Marywilską i sfilmował wybuch pożaru i jego przebieg. Polecenie wykonał, a film pokazujący gigantyczny ogień wysłał swojemu rozmówcy. Nie wiedział jednak, że takie zachowanie ściągnie na siebie uwagę policji i służb specjalnych poprzez dane geolokalizacyjne jego telefonu, a film zabezpieczą później technicy i będzie to dowód przeciwko niemu. Tuż po sfilmowaniu pożaru Daniil B. uciekł na Litwę i tam wpadł w ręce policji. Sąd uwzględnił jego młody wiek (miał 17 lat) i wcześniejszą niekaralność i dlatego wymierzył mu tak niską karę. Gdy B. wyjdzie z więzienia, będzie musiał jeszcze skonfrontować się z oskarżeniami polskiej prokuratury. A ta zapewne będzie chciała dla niego dożywocia.

Bez przeszkód

Sprawa Daniila B. pokazuje nie tylko sensacyjną historię szpiegowsko-dywersyjną, która mogłaby posłużyć za scenariusz filmu. Pokazuje jeszcze inny problem: słabość polskiego państwa, które nie poradziło sobie z zapobieżeniem zamachowi. Ironią losu jest to, że w zamachach w Warszawie i Litwie nikt nie zginął, a pożary strawiły tylko mienie warte miliony złotych. Daniil B. wjechał do Polski przez przejście graniczne, posługując się paszportem Ukrainy. Nikt się nim nie zainteresował. „Nasze służby rutynowo powinny były się nim zająć, choćby dlatego że pochodził z Obwodu Donieckiego, gdzie sympatie większości mieszkańców są po stronie Rosji” – mówi emerytowany oficer kontrwywiadu. I wymienia rutynowe procedury stosowane przez poważne państwa na przejściach granicznych. To między innymi dodatkowe rozmowy z funkcjonariuszami służb, którzy sondują, czy przyjeżdżający jest rzeczywiście tym, za kogo się podaje. To w końcu dokładne sprawdzenie zawartości telefonu komórkowego czy laptopa. Jeśli znajdzie się tam ślady podejrzanych rozmów, to jest to powód, by takiego człowieka nie wpuścić do Polski. A w sytuacjach podejrzanych – to zaproszenie wjeżdżającego na wykrywacz kłamstw i tam zadanie mu kliku dodatkowych pytań. Takie procedury nie gwarantują wyłapania wszystkich dywersantów, ale zwiększają prawdopodobieństwo ich identyfikacji. Tymczasem Daniil B. na przejściu granicznym pokazał paszport i… spokojnie poszedł dalej.

Według naszego rozmówcy polskie służby nie wdrożyły żadnych procedur prześwietlających cudzoziemców już przebywających na terenie Polski – choćby takich jakie miały miejsce w czasach PRL. – „Służby powinny kontrolować diasporę ukraińską i poprzez werbunek agentury i poprzez ciągłe monitorowanie osób, których zachowanie wzbudza podejrzenie” – mówi oficer. I podaje przykład: od lat problemem jest funkcjonowanie w Polsce komórek ukraińskich nacjonalistów. Ci ludzie nie są życzliwi Polsce ani Polakom i są naturalnymi środowiskami, w których rosyjskie służby mogą werbować pomocników do akcji dywersyjnych. Zwłaszcza jeśli za udział w tych akcjach oferują pieniądze (a tak było w przypadku Daniila B.). Tymczasem nasze służby albo nie infiltrują tych środowisk, albo robią to nieudolnie. Nie sprawdzają też cudzoziemców, którzy żyją ponad stan. „Daniil B. miał 17 lat, ukraiński paszport i pochodził z Doniecka, czyli z terenów ogarniętych wojną – mówi nasz rozmówca. – A mimo wszystko stać go było na wygodne życie w Polsce i podróżowanie między Polską a Litwą, chociaż nie pracował. Powinno to wzbudzić uwagę naszego kontrwywiadu, a nie wzbudziło”.

Gangsterzy i bezpieczniacy

Na inne karygodne zaniechanie zwraca uwagę emerytowany oficer kontrwywiadu wojskowego. – „Prezydent Ukrainy Zełenski wprowadził zakaz wyjazdu dla mężczyzn w wieku poborowym – mówi. – A mimo wszystko mężczyźni w tym wieku przekraczali polską granicę i byli do naszego kraju wpuszczani. A przecież to na nich w pierwszej kolejności powinien zwrócić uwagę kontrwywiad. Jak to się stało, że taki człowiek wyjechał z Ukrainy? Wyjechał legalnie, czy uciekł? Jeśli uciekł, to kto mu w tym pomagał, może rosyjskie służby. A jeśli wyjechał, to kto dał mu zgodę i w zamian za co”. Nasz rozmówca mówi też o innym procederze: gdy tylko państwa zachodnie zaczęły wspierać walczącą Ukrainę dostawami broni, okazało się, że broń „znika” z frontu i odnajduje się u gangsterów działających w krajach europejskich. W kilku przypadkach śledztwo wykazało, że broń trafiała na zachód poprzez Rosję. „Mieliśmy więc do czynienia z funkcjonowaniem szajek kradnących broń i sprzedających ją gangom, czego przecież nie można sobie wyobrazić bez cichego poparcia służb rosyjskich – mówi nasz rozmówca. – Osoby, które się tym zajmowały, należało więc szczególnie monitorować”.

Błędem było również to, że polskie służby nie wzięły się aktywnie do zwalczania działalności służb ukraińskich na terenie Polski. Pokazuje to choćby niemoc polskiego państwa w wyjaśnieniu tzw. „afery podkarpackiej”. Przypomnijmy: chodziło o sieć domów uciech w województwie podkarpackim, prowadzoną przez braci R. – dwóch Ukraińców powiązanych ze Służbą Bezpieczeństwa Ukrainy. „Tymczasem SBU nie jest służbą partnerską, tylko nam wrogą – mówi emerytowany oficer kontrwywiadu. – Nie zapominajmy też, że SBU powstała na bazie ukraińskiego KGB, czyli służb sowieckich. Tylko człowiek naiwny może myśleć, że Rosjanie nie zadbali o to, aby zachować pełną kontrolę nad nowo powstałą służbą na terenie dawnej republiki sowieckiej, którą ciągle uważają za swoją strefę wpływów. Przecież szefami SBU byli dawni oficerowie KGB”.

Niedostępna technika

Polskie służby chwalą się tym, że doskonale sobie radzą z wykrywaniem szpiegów. Dowodem tego mają być liczne zatrzymania osób, które zbierały dane ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa i miały przekazywać je Rosjanom. I tak: w październiku w Białej Podlaskiej zatrzymano dwóch Ukraińców, jeden z nich wcześniej fotografował z ukrycia obiekty wojskowe. Podejrzanych o niedawną dywersję na kolei zatrzymano w ciągu kilku dni. Prawda jest jednak inna. „To Amerykanie identyfikują szpiegów na terenie Polski i pokazują nam palcem, kogo zatrzymać” – mówią nasi rozmówcy z kręgu służb. I podają wstrząsający przykład: Amerykanie mają technikę umożliwiającą wychwytywanie rozmów prowadzonych przez komunikatory internetowe. Specjalne algorytmy wychwytują określone słowa i kierują uwagę na podejrzane osoby. Polskie służby nie mają takiego oprogramowania i zapewne mieć nie będą po aferze związanej z nadużyciem systemu Pegasus. Inaczej mówiąc: w epoce coraz większego zagrożenia rosyjską dywersją, polskie służby zajmują się głupotami, przez co polskie państwo jest bezbronne jak dziecko.

Najnowsze