Agnieszka Gozdyra przedstawiła w swych mediach społecznościowych wizję nowego wspaniałego świata, w którym nikt nikomu nie będzie sprawiał przykrości. Dziennikarka ogłosiła, że „wolność słowa nie oznacza wolności do hejtowania”, w związku z czym trzeba stworzyć „bariery prawne dla uczestników dyskusji internetowych”. Wszystko po to, by wyplenić z sieci paskudny „hejt”, szerzący się ponoć po naszym nienawistnym kraju niczym zaraza, co w lewicowej narracji wcale nie jest cenzurą, ale zasadami, a skoro tak to nikt nie powinien mieć nic przeciwko. Przyczynkiem do opublikowania bezkompromisowego stanowiska były wpisy, które pojawiły się pod programem Moniki Jaruzelskiej z udziałem Gozdyry. Co konkretnie aż tak rozsierdziło dziennikarkę, nie wiadomo, ale z przeglądu zamieszczanych komentarzy można wnioskować, że „hejtem” są krytyczne opinie na temat zdolności intelektualnych i umiejętności zawodowych żurnalistki.
Co prawda wymarzona rzeczywistość Gozdyry, w której do wzięcia udziału w debacie potrzeba by było uwierzytelnienia na przykład profilem zaufanym, jeszcze się nie spełniła, ale o tym, jak wygląda możliwość zabierania głosu w państwie bez nieograniczonej wolności słowa, po raz kolejny przekonał się Wojciech Olszański. Popularny „Jaszczur” usłyszał wyrok, tym razem ograniczenia wolności, gdyż sąd uznał, że obraził osoby pochodzenia żydowskiego, wypowiadając się o nich bardzo nieładnie, co z pewnością zasługiwało na potępienie i społeczny ostracyzm, ale nie państwową sankcję. Niektórzy z bardziej zagorzałych tropicieli teorii spiskowych szybko powiązali owe orzeczenie ze słynnym bon motem, niesłusznie przypisywanym Wolterowi, iż „aby dowiedzieć się, kto naprawdę tobą rządzi”, należy sprawdzić „kogo nie wolno ci krytykować”.
Chociaż sprawa Olszańskiego nie podniosła słusznych głosów oburzenia, to przynajmniej zainteresowała media, podobnie jak zatrzymanie mieszkańca Lądka-Zdroju. 22-latek na lokalnej grupie zamieścił wpis o tym, jakoby funkcjonariusze reżimowej telewizji, przeprowadzając wywiady w dotkniętym powodzią mieście, „nie dopuszczali wszystkich ludzi do głosu”, a co więcej „kazali powiedzieć tylko i wyłącznie czego [mieszkańcy – przyp. R. P.] potrzebują, a nie co się dzieje”. Zniewaga wobec – nomen omen – „czystej wody” może i uszłaby mężczyźnie płazem, gdyby nie rozpowszechnione przez niego doniesienie, że w okolicy grasują „uzbrojeni szabrownicy”. Meldunek nieszczęśnika miał „wywołać fałszywy obraz sytuacji i przeszkadzać w prowadzeniu akcji ratowniczej”, w związku z czym do akcji wkroczyli nieustraszeni mundurowi z Centralnego Biura Zwalczania Cyberprzestępczości i chyżo namierzyli niepokornego obywatela, któremu może grozić nawet pięć lat więzienia. Zdaje się, iż kreatywność prawna miłościwie nam panujących nie zna granic, gdyż profil „Glina po godzinach” wskazał, że w przyklepywanym mężczyźnie artykule Kodeksu karnego chodzi o „przeszkody, które są namacalne”, a nie o „słowa, które ktoś wystukał na klawiaturze”.
O tym, że przepisy są od tego, by państwo mogło je twórczo interpretować na własną korzyść, przekonało się kilka prawicowych portali zablokowanych przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego na podstawie przepisów Prawa telekomunikacyjnego, czego bezprawność potwierdził Naczelny Sąd Administracyjny. O prawomocnym wyroku oznaczającym, iż mająca stać na straży bezpieczeństwa obywateli i porządku naszego urokliwego bantustanu ABW złamała prawo, poinformował admin portalu „Wolne Media” Maurycy Hawranek. Skandal określany mianem „jednego z największych w III Rzeczpospolitej” nie został odnotowany przez niemal wszystkie media mętnego nurtu, z wyjątkiem „Rzeczpospolitej”, choć od sprawy, która „jest bezprecedensowa” minęło kilka dni. Brak informacji o zamachu na wolność słowa przeprowadzonym przez państwową służbę przestaje dziwić, kiedy zdamy sobie sprawę z tego, iż znaczna część dziennikarzy marzy o zaprowadzaniu cenzury, która w jakiś magiczny sposób wcale nie byłaby zamordystycznym zamykaniem ust.
Chociaż, gdy rząd jedynie planował wprowadzenie podatku od reklam, przewodni nadawcy utworzyli wspólny front i przez jeden mroczny, zimowy dzień powstrzymali się od aktywności, za co podobnież lwia część społeczeństwa była im wdzięczna, to w przypadku faktycznego zamachu na wolne media, zdecydowana większość nie była w stanie wydusić z siebie choćby słowa, ani stworzyć bodaj krótkiego artykułu. Dziennikarze, którzy powinni stać w pierwszym szeregu na straży wolności słowa, nie spisali się także w przypadku wielu innych działań naszego duszącego wolność państwa i wyroków oznaczających zamykanie ust niepokornym obywatelom. Skoro bowiem nie zgadzali się z paskudną wypowiedzią tego, czy owego krnąbrnego autochtona, to nie widzieli potrzeby stanięcia w jego obronie. W ostateczności jednak odrzucenie zasady nienaruszalności wolności słowa, poza dającymi się w sposób logiczny dowieść kłamstwami, sprawia, iż jej przestrzeń jest coraz bardziej i bardziej ograniczona. A przecież, jak zauważył George Orwell, „jeśli wolność słowa w ogóle coś oznacza, to oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć”.