Czy w czasie wzrastającego napięcia międzynarodowego Polska ma się stać klientem zachodnich koncernów zbrojeniowych? Gdy sąsiedzi przywracają pobór i inwestują w armię, Polska przyjmuje wyjątkowo niebezpieczny kierunek działań.
– „Wprowadzamy sankcje dla rosyjskich dyplomatów” – ogłosił Minister Spraw Zagranicznych Radek Sikorski. Nowe obostrzenia sprawią, że przedstawiciele Rosji (z wyjątkiem ambasadora) nie będą mogli poruszać się poza granicami województwa mazowieckiego. Ma to na celu pokazanie, że Polska potępia rosyjską agresję na Ukrainę. Decyzja romantycznie piękna, ale politycznie bardzo głupia, bo nie da Polsce żadnych korzyści.
Rezultatem będzie to, że Rosja odpowie w ten sam sposób i ograniczy polskim dyplomatom możliwości poruszania się po kraju poza obręb np. obwodu moskiewskiego, co wydatnie (i zupełnie bez sensu) utrudni im życie, a rosyjska propaganda ruszy do ataku przeciwko Polsce. Konsekwencją dalekosiężną będzie dalsze pogorszenie i tak już bardzo złych relacji polsko-rosyjskich, co w perspektywie geopolitycznych zmian i coraz bardziej prawdopodobnego zwycięstwa Rosji na Ukrainie może nam tylko zaszkodzić. Korzyść będzie… żadna. Z sankcji przeciwko rosyjskim dyplomatom Polska nie osiągnie bowiem żadnego konkretnego zysku.
Do wojny
Gdy Radek Sikorski w świetle jupiterów ogłaszał wprowadzanie sankcji, minister obrony Niemiec Boris Pistorius zapowiedział, że jego resort zamierza zwiększyć stan kadrowy Bundeswehry do 203 tysięcy żołnierzy. Nowe niemieckie siły zbrojne mają stać się głównym rozgrywającym w Europie i głównym składnikiem Europejskich Sił Zbrojnych. Ten nowy pomysł, uzasadniany narastającym zagrożeniem ze strony Rosji, polega na stworzeniu europejskiej armii, składającej się z żołnierzy ze wszystkich krajów członkowskich i podlegającej szefowi Komisji Europejskiej. Tym ostatnim będzie najprawdopodobniej Niemiec i również Niemca nominuje on na głównodowodzącego. Sprawi to, że ESZ podlegać będą de facto Niemcom, czyli staną się militarnym narzędziem realizacji polityki niemieckiej. Czy rzeczywiście zostaną wykorzystane do obrony przed Rosją? Tego nie wiadomo, jednak wszystko wskazuje na to, że bardziej niż przeciwko Putinowi Eurowehrmacht zostanie wykorzystany do trzymania w ryzach opornych krajów UE i opornych rządów, gdyby zechciały się zbuntować przeciwko brukselskiemu Wielkiemu Bratu. A pomysł wykorzystania armii do obrony przed Putinem mógłby raczej wprowadzić chaos, a nie współpracę. Wszystko dlatego, że o ile łatwo sobie wyobrazić walczących przeciwko rosyjskiej agresji Polaków, Łotyszów czy Litwinów, o tyle Portugalczyków czy Hiszpanów już niekoniecznie. W tej sytuacji powszechny pobór do wojska w Niemczech może oznaczać dla Polski zagrożenie, a nie wsparcie.
Projekt ustawy zakładającej przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej złożył również w parlamencie w Rzymie Matteo Salvini – przywódca prawicowej Ligi Północnej. Pomysł przejdzie, bo jego poparcie zapowiedziały prawie wszystkie włoskie ugrupowania. Włochy staną się więc kolejnym krajem, którego obywatele będą musieli pójść „w kamasze”.
Gdy w 2014 roku prorosyjscy separatyści pojawili się w Donbasie, Ukraina jako pierwszy kraj europejski przywróciła obowiązkową służbę wojskową. W ślad za nią poszła Litwa (2015). Wcześniej pobór obowiązywał w Danii, Norwegii, Grecji, Szwajcarii i Austrii. Po Litwie jednak obowiązek służby wojskowej wprowadziła Łotwa, po niej Estonia. Teraz debata o nowym prawie w tej kwestii ma miejsce w parlamentach Serbii, Hiszpanii i Rumunii. Zawodowe wojsko nadal funkcjonuje w Czechach, Słowacji, Portugalii i Francji, choć nad Sekwaną prezydent Macron od czasu do czasu wspomina o „służbie narodowej”, czyli pakiecie świadczeń obywateli wobec państwa, których głównym elementem miałby być obowiązek obrony ojczyzny.
Niechciany pobór
Jak na tym tle zachowuje się Polska? W 2008 roku, gdy ministrem obrony był Bogdan Klich, pobór i zasadnicza służba wojskowa została zawieszona. Gdy w 2014 roku za wschodnią granicą zaczęło się robić gorąco, kolejni ministrowie obrony z rządu PO unikali tematu przywrócenia poboru. Na jego przywrócenie nie zdecydowali się później ani Antoni Macierewicz, ani Mariusz Błaszczak, ani – obecnie – Władysław Kosiniak-Kamysz.
Co przemawia za taką decyzją? Powszechna niechęć Polaków do powszechnej służby wojskowej utrzymująca się jeszcze od czasów PRL-u. Służba wojskowa – mająca wizerunek głośnego filmu „Samowolka” – uważana jest za relikt przeszłości, w dodatku godzący w wolność obywatelską. Kosiniak-Kamysz doskonale rozumie, że przywrócenie poboru wywołałoby niechęć Polaków do wprowadzającego ją rządu, co szybko przełożyłoby się na spadek poparcia dla Koalicji Obywatelskiej i mogłoby nawet wywołać społeczne bunty.
Mimo tego, rząd KO nie zdecydował się nawet na uzbrojenie Polaków. Wciąż obowiązują u nas najbardziej restrykcyjne w całej Europie przepisy dotyczące dostępu do broni. W połączeniu ze zniesieniem Przysposobienia Wojskowego doprowadziło to do największego w historii rozbrojenia narodu polskiego. Polaków nie tylko nie uczy się, jak posługiwać się bronią, ale również tego, jak zachowywać się na wypadek wojny. Kolejne władze zaniedbały również infrastrukturę kryzysową na wypadek wojny. Dobitnie to pokazał opublikowany niedawno raport Najwyższej Izby Kontroli na temat schronów. Wynika z niego, że mało który Polak wie, jak ma postępować na wypadek zagrożenia i dokąd uciekać. A nawet jeśli wie, te miejsca ucieczki nie zapewnią mu bezpieczeństwa, bo są w stanie ruiny.
Fabryki w rozsypce
Dramatyczna jest również sytuacja polskiego przemysłu zbrojeniowego. Bodaj jedynym politykiem, który przed laty zwracał uwagę na jego znaczenie w systemie obronności, był ówczesny wiceminister obrony Romuald Szeremietiew. Szeremietiew chciał, aby uzbrojenie dla polskiej armii było wymyślane przez polskich inżynierów i produkowane w polskich fabrykach. Niestety tego poglądu nie podzielali jego następcy. W rezultacie polska myśl techniczna w obszarze obronności przestała się rozwijać, co doprowadziło do zapaści sprzętowej. Gigantyczny państwowy holding zbrojeniowy (PHO) stał się przytuliskiem dla „samych swoich”, a nie głównym dostarczycielem sprzętu. O słabości polskiego przemysłu zbrojeniowego świadczy fakt, że sami nie jesteśmy w stanie wyprodukować sobie najważniejszych maszyn wojskowych: czołgów, samolotów i okrętów wojennych. Tych ostatnich mamy jak na lekarstwo. Z kolei samoloty i czołgi musimy kupować, co generuje potężne finansowe afery. Ale nie tylko to: taka sytuacja czyni nas zakładnikami woli politycznej naszych sojuszników. Wystarczy, że w konflikcie zbrojnym nasi sojusznicy dogadają się z drugą stroną konfliktu, a wówczas odetną nas od możliwości zakupu broni, co szybko doprowadzi do przegrania ewentualnej wojny.
Analiza tej sytuacji prowadzi do wniosku, że Polska – w porozumieniu z sojusznikami – staje się państwem, któremu wyznaczono rolę konsumenta i płatnika utrzymującego cudzy przemysł zbrojeniowy. Naszą rolą nie jest budować własne zakłady produkcyjne, tylko wydawać i przepłacać, kupując sprzęt od naszych sojuszników. I to w momencie, gdy sytuacja za naszą wschodnią granicą staje się coraz bardziej niepokojąca, a sąsiedzi przywracają obowiązkowy pobór wojskowy.
W minionym tygodniu Polskę obiegła informacja, że rząd planuje wysłać żołnierzy na front na Ukrainę. Polakom mają towarzyszyć wojska innych państw NATO, w tym Francji. Decyzja ta, jeśli faktycznie zapadła, jest jedna z najgorszych w historii Polski. Doprowadzi bowiem do otwartego konfliktu Rosji z państwami NATO, przy czym najbardziej na niebezpieczeństwo wystawiona będzie Polska. Ale to nie wszystko. Taka sytuacja czyni nas klientem wielkich koncernów zbrojeniowych. Polska – jeśli zdecyduje się wesprzeć zbrojnie Ukrainę – będzie musiała wydawać już nie dziesiątki, lecz setki miliardów euro na zakupy sprzętu, nabijając tym kasę zachodnim sojusznikom, głównie Francji, która w ostatnich latach stała się czołowym eksporterem broni. Tak więc za udział w wojnie na wschodzie, która nie jest naszą wojną, zapłacimy potężne pieniądze.