Strona głównaMagazynMaraton hipokrytów. Z deszczu pod rynnę

Maraton hipokrytów. Z deszczu pod rynnę

-

- Reklama -

Po przełomowych wyborach parlamentarnych w październiku ubiegłego roku oraz najważniejszym, tak jak wszystkie poprzednie i każde następne, głosowaniu podczas wyborów samorządowych w kwietniu, już w drugą niedzielę czerwca mieszkańcy naszego wystarczająco umęczonego kraju będą mieli kolejną okazję, by wybrać się do urny. Na ostatniej prostej przed wyborami do Parlamentu Europejskiego politycy starają się przekonać obywateli, że ci stają przed dziejowym wyborem, porównywalnym z najważniejszymi wydarzeniami w historii naszego urokliwego bantustanu. Czy wyborcy faktycznie podejmą istotną decyzję i przede wszystkim: czy mają w czym wybierać?

Po dwudziestu latach od czasu polskiej akcesji Unia Europejska podobnież znalazła się na rozdrożu i grozi jej nawet niezwykle bolesny upadek, z czego najbardziej ucieszyć miałby się złowrogi Władimir Putin. Stąd jedni chcieliby płynąć z głównym nurtem i wspólnie z innymi skoczyć w przepaść, byleby tylko nie wypuścić żadnej przyjaznej dłoni, inni zaś naiwnie wierzą, że są w stanie zawrócić kijem rzekę i przekonać uśmiechniętych idiotów oraz cynicznych eurokratów do zmiany postępowania. Niezależnie od politycznych barw, przedstawicieli przodujących w sondażach komitetów wyborczych z szansami na największą liczbę mandatów łączą co najmniej dwie rzeczy. Wszyscy w mijających tygodniach wykazali się luźnym stosunkiem do prawdy, a także nie brzydzili się hipokryzją. Wszyscy również, jako kandydatów do ciężkiej pracy z dala od domu, w zamian za skromną pensyjkę, wybrali zbyt dobrze znane twarze.

Maraton hipokrytów

Debatę przed wyborami europejskimi zdominowały tematy skupione wokół rzekomej ekologii oraz źle pojętej ochrony środowiska, bowiem w tym właśnie obszarze Unia Europejska postanowiła nam szczególnie przychylać nieba. Okazuje się, że przeciwni Zielonemu Ładowi są nie tylko ci, którzy przyłożyli rękę do jego przyjęcia, bo to akurat jasne, ale nawet ci, którzy go popierają. Jarosław Kaczyński zapowiedział, że przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości „idą do Parlamentu Europejskiego, żeby odrzucić Zielony Ład”, co było deklaracją o tyle zaskakującą, że to wywodzący się z jego własnego obozu premier Mateusz Morawiecki w 2019 roku na szczycie Rady Europejskiej zaakceptował Europejski Zielony Ład. Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości i zastanawiał się, czy aby ówczesna decyzja nie była wynikiem jakiejś pomyłki, to wątpliwości powinien rozwiać wyznaczony przez PiS unijny komisarz ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski, który w 2021 roku przekonywał w swoich mediach społecznościowych, że „zielona reforma wspólnej polityki rolnej powstała w Warszawie i nazywała się najpierw programem rolnym PiS-u”.

Po trzech latach już niemal nikt tak ochoczo nie przyznaje się do unijnej polityki. Otwierająca jedną z list Trzeciej Drogi wiceminister Bożena Żelazowska zadeklarowała, że obecne zapisy Zielonego Ładu są nie do zaakceptowania i jej ugrupowanie będzie dążyło do jego zmiany. Odmienne zdanie może mieć „jedynka” Trzeciej Drogi z innego okręgu Róża Thun, w której sprawie kandydat Konfederacji Stanisław Tyszka pytał, czy aby nie poparła „wszystkich niebezpiecznych głupot z Zielonego Ładu”. Co prawda przedstawicielka Polski 2050 wszystkich nie poparła, bo chociażby w głosowaniu nad dyrektywą budynkową wstrzymała się od głosu, ale w tym przypadku umycie rąk pozwoliło na przepchnięcie niekorzystnego dla obywateli prawa. Niezależnie od tego, jak tam było, w czasie kampanii parlamentarzystka przekonuje, że Zielony Ład to „przepisy dla rolników, a nie przeciwko nim” i dodaje, iż „te zapisy są dla rolników niezwykle korzystne”. Z takiego punktu widzenia nietrudno wysnuć wniosek, że protestujący w całej Europie rolnicy po prostu nie zrozumieli, jakim dobrodziejstwem jest dla nich uchwalane przez Thun i spółkę prawo.

Zielony Ład to nie jedyny pomysł popierany przez Thun, z którym niejaki problem mają jej koalicjanci. Europoseł zagłosowała „za” paktem migracyjnym i przekonuje, że nie chodzi o żadną relokację, ale o to, „żeby na granicach panowały ludzkie warunki”, żeby „ucywilizować migrację”, a do tego „nie stosować pushbacków do miejsc, w których ludzie giną”. Choć polityk wypowiadała się o przyjętych rozwiązaniach w samych superlatywach, to wiary jej relacji zdaje się nie dawać Michał Kobosko. Kandydat Trzeciej Drogi szczerze przyznał, że nie bardzo wie, o co chodzi premierowi Donaldowi Tuskowi, kiedy twierdzi, iż „Polska będzie beneficjentem Paktu Migracyjnego”.

W rozeznaniu się, co naprawdę myśl szef rządu warszawskiego trudności mogą mieć też jego sympatycy. Jeszcze będąc w opozycji, lider Platformy Obywatelskiej przekonywał, że na granicy polsko-białoruskiej „są biedni ludzie, którzy szukają swojego miejsca na ziemi”, zaś tuż przed wyborami ogłosił, że „nikt już (…) nie ma wątpliwości, z jakim charakterem działań mamy do czynienia”. Sekret jego przemiany wyjawił wiceminister Władysław Teofil Bartoszewski, według którego Tusk mówi co innego, gdyż „wtedy nie był premierem”. Polityk PSL wprawdzie wyświadczył swojemu przełożonemu niedźwiedzią przysługę, ale zdaniem niektórych i tak przedstawił korzystną interpretację zaistniałej przemiany. Inna z nich, podsuwana przez złośliwców, głosiła, iż na czele rządu stoi niezbyt lotny polityk, który potrzebuje kilku lat, by dostrzec to, co widzą niemal wszyscy.

Co dokładnie dostrzegła w Unii Konfederacja, nie wiadomo, choć można się domyślać. Przed poprzednimi wyborami w 2019 roku ugrupowanie stanowczo opowiadało się za wyjściem z „wyimaginowanej Wspólnoty”, przywołując konieczność polexitu na konferencjach prasowych, a także organizując marsz pod hasłem „Nie dla UE”. Pewien mało jeszcze wówczas znany polityk z Torunia, Sławomir Mentzen wymienił nawet Unię Europejską jako jedną z pięciu rzeczy, których konfederaci nie chcą w ramach tzw. piątki Konfederacji. W 2024 roku, po kilku latach wprowadzania przez eurokratów szalonych polityk, którym formacja stanowczo się sprzeciwiała, o wyprowadzeniu naszego umęczonego kraju na suwerenność nieśmiało mówią niemal jedynie przedstawiciele partii Grzegorza Brauna. Czołowi politycy Nowej Nadziei gardłują przeciwko opuszczeniu Wspólnoty. Będący głosem narodowców wicemarszałek Krzysztof Bosak powtarza natomiast do znudzenia, że „to jest kwestia decyzji polskiego społeczeństwa”, a on ma „podejście zadaniowe”. Ordynacja wyborcza sprawia, że głosując na uniosceptyczną Annę Bryłkę lub Dobromira Sośnierza na listach Konfederacji można się niemiło zdziwić, kiedy okaże się, że do Brukseli wysłaliśmy przeciwnika wyjścia z Unii.

Z deszczu pod rynnę

Jeśli już o kandydatach mowa, to na listach Konfederacji, pomijając „smaczki”, które znane są osobom zainteresowanym sprawami środowiska prawicy wolnościowej, odnalazł się też niedoszły kandydat z wyborów parlamentarnych. Tomasz Mentzen, prywatnie brat Sławomira, zwyciężył wówczas w toruńskich prawyborach Nowej Nadziei, ale koniec końców zrezygnował ze startu „z przyczyn osobistych”. Wywalczonej przez niego „jedynki” nie zajął kandydat z drugim najlepszym wynikiem, ale zrzucony ze spadochronem Przemysław Wipler, który obecnie wylądował na Pomorzu.

W tym samym okręgu o mandat powalczy także Jakub Perkowski z Polexitu, który całkiem niedawno zasłynął pojawieniem się bez zaproszenia na debacie Super Expressu. Choć Perkowski skradł szoł i co do zasady miał rację, że komitet Stanisława Żółtka powinien być pełnoprawnym uczestnikiem debaty, to jednak w czasie kilkuminutowej kłótni z prowadzącym zaprezentował się jak wariat. Podobne wrażenie, co do innego z kandydatów mogli odnieść wrażenie słuchacze Radia Lublin. Na jego antenie przedstawiciel Polexitu Leszek Samborski nazwał Unię „szambem”. Jak się okazało, takiej zniewagi znieść nie mogła poseł Marta Wcisło. Kandydatka Koalicji Obywatelskiej zaczęła przerywać wypowiedź rywala, a kiedy prowadzący wyłączyli jej mikrofon, odpięła sprzęt i obrażona opuściła studio. Widać wyraźnie, że Wcisło nie przyszła na debatę wystarczająco przygotowana, gdyż podczas poprzedniej kampanii, zakłócając konferencję Janusza Kowalskiego z Suwerennej Polski, najzwyczajniej w świecie przyniosła ze sobą megafon.

Nieprzygotowania do pełnienia funkcji unioposła można także spodziewać się po tabunie głośnych nazwisk, które wybierają się do Brukseli i Strasburga. Swe ministerialne stolce opuściło już czterech polityków gotowych, by w kolejnej niewdzięcznej misji służyć naszemu umęczonemu krajowi. Bartłomiej Sienkiewicz, który odwalił „brudną robotę” przy przejęciu mediów reżymowych, w nagrodę dostał jeden z najbardziej perspektywicznych okręgów. Raczej pewny zdobycia mandatu jest także Marcin Kierwiński, dla którego nagłośnienie w Brukseli może okazać się bardziej łaskawe, niż to krajowe. Zanim się o tym przekonamy, najpierw Kierwiński w swym okręgu będzie musiał pokonać powracającą do wielkiej polityki Hannę Gronkiewicz-Waltz. Po zaledwie kilku miesiącach intensywnej pracy w rządzie nowych wyzwań postanowili poszukać Borys Budka i Krzysztof Hetman, który był już unioposłem, a teraz ponownie spróbuje swego szczęścia z list Trzeciej Drogi.

Wśród kandydatów politycznego związku Władysława Kosiniaka-Kamysza i Szymona Hołowni, znalazł się także znany z Konfederacji Artur Dziambor, który jednak podobno porzucił swe przebrzydłe poglądy i obecnie podąża „drogą rozsądku i mądrości”, a przynajmniej taką nadzieję żywi wspomniana Thun. Mandat dla obecnej europoseł Polski 2050 nie jest wcale pewny, gdyż w tym samym okręgu wystawiono Ryszarda Petru. Wyborcy koalicyjnego komitetu będą mieli twardy orzech do zgryzienia, gdyż trudno powiedzieć, kto jest większym entuzjastą Wspólnoty. Co prawda Petru stręczy Polakom walutę euro i przekonuje, jakim dobrodziejstwem byłoby jej przyjęcie, ale Thun w przypływie szczerości deklaruje, że w Parlamencie Europejskim pracuje „po pierwsze dla całej Unii Europejskiej, po drugie dla całej Polski”. Jako że z obfitości serca usta mówią, to prawdziwe oblicze Unii przedstawiła – zupełnym przypadkiem – jej gorąca zwolenniczka Dorota Stalińska. Ubiegająca się o mandat z ramienia Trzeciej Drogi aktorka, nawiązując do „Seksmisji”, w której kilkadziesiąt lat temu wystąpiła, zakrzyknęła: „Unia chroni, Unia radzi, Unia nigdy nas nie zdradzi”.

Prawdziwy festiwal osobistości przygotował dla ludu naszego urokliwego bantustanu prezes PiS-u, prezentując prawdopodobnie najmocniejsze listy w tych wyborach. Podobnie jak Tusk, także i Kaczyński, obok obecnych europosłów, chce wysłać na salony byłych członków rządu. O miejsce w Parlamencie Europejskim ubiegają się niedawni „więźniowie polityczni” albo „politycy w więzieniu” (w zależności od tego, kto mówi), czyli Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik. Temu drugiemu nie udało się jednak zdobyć nawet poparcia kolegów. Marek Suski z charakterystyczną dla siebie rozbrajającą szczerością przyznał, że nie zagłosuje na Wąsika, bo „nikt nie będzie się z nim liczył”. Estymą wśród partyjnych towarzyszy nie cieszy się także Jacek Kurski, którego działania jako prezesa TVP Mateusz Morawiecki nazwał „kulą u nogi” PiS. Nie sposób nie wymienić w tym gronie także Daniela Obajtka, który w naszym umęczonym kraju jest tak docenianym dobrem, że nawet w czasie kampanii wyborczej jego śladem podąża policja, co tylko złośliwcy mogliby wiązać z niestawianiem się byłego prezesa Orlenu przed komisją śledczą i w prokuraturze. Ewentualne problemy z prawem nie stanowią jednak przeszkody do reprezentowania Polski na unijnym forum. Świadczy o tym dobitnie, chociażby przypadek Włodzimierza Karpińskiego, który w listopadzie 2023 r. prosto z aresztu trafił w miejsce Krzysztofa Hetmana do Parlamentu Europejskiego.

Ostatnie lata działań polskich europosłów to pasmo niewykorzystanych szans i zmarnowanych okazji. Spoglądając na prognozy dotyczące tego, kto może liczyć na zdobycie mandatu, trudno spodziewać się, by inaczej było w kolejnej kadencji. Niezależnie od tego, jakiego wyboru dokonają prowadzeni większościową mądrością Polacy, pewne jest, że lepiej to już było, a jeśli dojdzie do jakiejkolwiek zmiany, będzie to wpadnięcie z deszczu pod rynnę.

Najnowsze