Z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, o obchodach rocznicy Rzezi Wołyńskiej, postawie polskich władz wobec tej zbrodni, relacjach polsko-ukraińskich i o tym, czym powinien zajmować się ksiądz, rozmawia Marta Markowska.
Marta Markowska: 11 lipca miała miejsce 80. rocznica rzezi wołyńskiej. Jak ocenia ksiądz podejście polskich władz do obchodów rocznicy tej tragedii, zwłaszcza pana premiera? Media obiegło zdjęcie p. Mateusza Morawieckiego z krzyżykiem z dwóch patyków, wbitym w ziemię we wsi Ostrówki…
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Chciałbym zacząć od tego, że ta 80. rocznica Krwawej Niedzieli, która była apogeum ludobójstwa, zresztą nie tylko na Wołyniu, ale i w innych częściach Polski, wiązała się z dużymi oczekiwaniami, dlatego że obecna partia rządząca od 8 lat ustawicznie składała różnego rodzaju deklaracje, że nastąpi przełom, jeśli chodzi o przeprosiny ze strony Ukrainy, i to, co jest najważniejsze – cofnięcie barbarzyńskiego zakazu pochowania zmarłych. W zeszłym roku też były takie oczekiwania, niemniej jednak w tym roku, ze względu na okrągłą rocznicę, było wiele sygnałów ze strony obozu władzy, że coś się w tej kwestii zmieni. Niestety okazało się, że jest to fikcja – ze strony Ukrainy nie padły żadne słowa przeprosin oraz nie został cofnięty ów barbarzyński zakaz pochówku ofiar. Natomiast po stronie polskiej były takie rozpaczliwe ruchy, by cokolwiek zrobić – oczywiście ze względu na wybory, które odbędą się w październiku, a nie jakąkolwiek uczciwość w składanych deklaracjach.
Wspomniany krzyż Mateusza Morawieckiego to kuriozum, gdyż Ostrówki to jedyna wieś na Wołyniu, gdzie odbyły się ekshumacje, zakończone zresztą w 2011 r. Później był zakaz pochówku. Po postawieniu krzyża na zasadzie bliżej nieokreślonej (bo nie wiadomo, czy to była oficjalna wizyta, czy prywatna wycieczka) nie było żadnej deklaracji ze strony Ukrainy i prawdopodobnie został on następnego dnia usunięty, bo nikt nie pozwoli sobie na to, żeby przyjeżdżał premier obcego kraju i dokonywał na własną rękę takiego upamiętnienia. I jeszcze jedna rzecz, moim zdaniem dość ważna: wprawdzie ten przewodniczący Rady Najwyższej (czyli odpowiednik polskiego sejmu z Kijowa) był po raz pierwszy na Skwerze Wołyńskim, ale nie powiedział ani słowa. Był milczącym gościem, nie za bardzo można zrozumieć, po co w ogóle przyjechał. Z jednej strony dobrze, że tak się stało, ale skoro nic nie powiedział, to oznacza to, że była to taka atrapa, jeśli chodzi o relacje polsko-ukraińskie.
Niedawno wypłynął tweet Prezydenta Andrzeja Dudy z 2013 roku, który brzmiał następująco: „W głównym holu Sejmu stoi wystawa przeciw homofobii, w przyziemiu ustawiono wystawę upamiętniającą Ofiary Wołynia. Widać, co ważne dla PO”. Nie najlepiej się zestarzał …
Tak. Pan Andrzej Duda, jako radny miasta Krakowa (pamiętam, jak sprawował tę funkcję w moim rodzinnym mieście), kiedy jeszcze rządziła Platforma, starał się wbić szpilkę w jej działalność, bo oni rzeczywiście też zaniedbywali te sprawy, natomiast kiedy przejął władzę, to robił dokładnie to samo, co poprzednicy – czyli nic. Natomiast jego wpis (jeden z ostatnich dot. Wołynia – dop. red.), jest jeszcze większym kuriozum – napisał, że oddał cześć „niewinnym ofiarom Wołynia”. I są tutaj dwie kontrowersyjne rzeczy: po pierwsze – to nie Wołyń zabił, tylko mordowali ukraińscy szowiniści z konkretnych organizacji, poza tym mordowali Polaków, o czym prezydent też nie powiedział. Po drugie – użył takie sformułowania „niewinne ofiary”. Moim zdaniem wszystkie ofiary są niewinne – czy to ofiary Holokaustu Żydów, czy to ofiary ludobójstw, których dokonywali Sowieci, Rosjanie, Niemcy… Trudno mówić o jakichkolwiek winnych ofiarach. Ale myślę, że on tu świadomie zaczął sugerować, że jeżeli są niewinne ofiary, to może są też jakieś winne. Może banderowcy mordowali kogoś słusznie? Taka wypowiedź ze strony np. prezydenta Izraela skończyłaby się straszliwym skandalem. Sądzę, że Izrael mógłby nawet usunąć go z urzędu prezydenta. A tutaj, w Polsce, widać wyraźnie, że Andrzej Duda jest bardziej proukraiński niż sama Ukraina i nie ma z jego strony żadnej refleksji w tej sprawie.
To nie była jedyna skandaliczna wypowiedź prezydenta w ostatnim czasie, bo niedawno dość ostro odniósł się do pielęgnowania przez księdza pamięci o zbrodni wołyńskiej. Tu cytat: „Wolałbym, żeby ks. Isakowicz-Zaleski nie zajmował się polityką, tylko tym, czym powinien zajmować się ksiądz”. W czym przeszkadza prezydentowi działalność księdza?
To jest, moim zdaniem, głębszy problem. Jak już wspomniałem, jestem z Krakowa, wcześniej miałem kontakty z ówczesnym radnym miasta Krakowa, Andrzejem Dudą, i dla niego strasznie niewygodnym jest, że duchowny właśnie z tego miasta, jawnie związany z prawą stroną sceny politycznej, ośmiela się go krytykować. Jest on na to niesłychanie wrażliwy. Zresztą nie pierwszy raz – rok temu wprost zarzucał mi, że należy „ważyć słowa”, bo w przeciwnym razie można zaszkodzić relacjom polsko-ukraińskim. Nie wyobrażam sobie, żeby pan prezydent dał podobną radę np. rabinowi żydowskiemu, natomiast w moją stronę takie słowa rzucił.
Myślę, że on świadomie lub podświadomie nawiązuje do czasów komunizmu, kiedy duchownych starano się wykluczyć z życia społecznego. Mówiono: „księża do kruchty”, „pisarze do piór”, „studenci do nauki”, „robotnicy do fabryk” itd. On przejął tę retorykę, że społeczeństwo jest podzielone na pewne klasy, natomiast tą najwyższą są politycy, i tylko oni mogą się polityką zajmować. Ksiądz, robotnik czy hydraulik nie ma takiej możliwości. Tak więc myślę, że wychodzi tutaj z pana Andrzeja Dudy takie przekonanie, że on należy do wyższej klasy i tylko on może się w tej sprawie wypowiadać. W kontekście wyborów 2023 jest to ruch samobójczy dla PiS-u, bo prezydent jest jednoznacznie kojarzony jako człowiek namaszczony przez Jarosława Kaczyńskiego.
Dodam jeszcze, że ja się zajmuję tym, co należy do duchownego, bo np. pochówki ofiar właśnie sprawą duchownych są. Moja troska o to, że do dziś się one nie odbyły, a prezydent obiecywał, a potem palcem w bucie nie kiwnął, wynika z uczynku miłosierdzia „zmarłych pochować”. Z kolei prezydent w ogóle nie reaguje, kiedy duchowni angażują się w działalność PiS-u, dla niego są to dobrzy duchowni. I to jest właśnie ta hipokryzja.
Ta wypowiedź prezydenta, skierowana do księdza, nie jest pierwszym przejawem jego hipokryzji. Wszyscy pamiętamy jego kampanię wyborczą z 2015 roku, kiedy wypominał Platformie Obywatelskiej, że chce laicyzacji Polski, a teraz próbuje odebrać księdzu prawo do zajmowania się sprawami dotyczącymi życia i śmierci.
Oczywiście. PiS traktuje Kościół bardzo instrumentalnie – jest on dla nich dobry tylko wtedy, kiedy ich chwali i popiera. Ten sojusz ołtarza z tronem jest wręcz przeraźliwy. To transakcja „coś za coś” – my dajemy wam przywileje, a wy macie nas popierać i jeżeli w obrębie Kościoła pojawia się głos krytyczny, to następuje właśnie taka reakcja, jak w przypadku prezydenta Andrzeja Dudy, który w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że jakikolwiek duchowny może mieć do niego uwagi. Myślę, że te /nadchodzące/ wybory, niezależnie od tego, jak się skończą, będą wyborami, w których Kościół będzie elementem kampanii wyborczej – nad czym ja ubolewam, ponieważ Kościół to wspólnota wszystkich ludzi ochrzczonych, a tę wspólnotę tworzą osoby o przeróżnych poglądach politycznych.
W rozmowie z czasopismem „Do Rzeczy” mówił ksiądz, że „prezydenci Duda i Zełenski grają na czas”. Co ma ksiądz na myśli?
Świadczą o tym fakty. Przez 8 lat ze strony prezydenta Andrzeja Dudy, a ze strony Zełeńskiego przez 4, kiedy oni ciągle mówią, że „rozmawiają”, zmarło bardzo wielu ludzi, którzy byli świadkami zbrodni wołyńskiej. Myślę, że pan Duda jest świadomy tego, że czas gra na niekorzyść wyjaśnienia sprawy i w pewnym momencie (może być to nawet za kilka lat) okaże się, że nie znajdzie się nikt, kto przeżył to ludobójstwo, nawet jako małe dziecko. Mogą odejść wszyscy ci, którzy mają jeszcze jakąś wiedzę, a więc są w stanie wskazać doły śmierci czy nadzorować ekshumacje.
Oczywiście, istnieją też liczne materiały spisane, ja też wydawałem relacje świadków, niemniej jednak, w razie konkretnej akcji poszukiwawczej, świadków brak. I nie jest to przypadek – obaj prezydenci grają tu na czas. Im bardziej będą opóźniali moment rozpoczęcia ekshumacji, tym większe szanse na to, że później będą mogli powiedzieć: „no tak, myśmy chcieli, ale nie ma już nikogo”. Zresztą – pan Duda będzie nam miłościwie panował jeszcze tylko przez 2 lata, więc sądzę, że jego myśli bardziej zajmuje to, co będzie robił na emeryturze, a wiemy przecież, że prezydenci w Polsce nie są w stanie wyżyć z pensji emeryckiej, czego najlepszym przykładem jest pan Lech Wałęsa, który mówi, że „klepie biedę” jako prezydent-emeryt, więc Andrzej Duda będzie musiał się zahaczyć o jakąś łaskawą posadę. Wiadomo, że on liczy przede wszystkim na Ukrainę, bo nie uwierzę, żeby go ktoś zaprosił do Brukseli, Waszyngtonu czy Izraela – i właśnie dlatego jest bardziej proukraiński od samych Ukraińców.
Zostańmy przy tematyce relacji polsko-ukraińskich. W Bazylice Archikatedralnej pw. św. Jana Chrzciciela w Warszawie odbyło się polsko-ukraińskie nabożeństwo „Przebaczenia i Pojednania” połączone z podpisaniem wspólnego oświadczenia przez przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego i zwierzchnika Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, abp. Światosława Szewczuka. Jaki sens ma to „pojednanie”, skoro z ust prezydenta państwa, z którym ono ma nastąpić, do tej pory nie padło słowo „przepraszam”?
Sama konwencja tego „nabożeństwa” była bliżej nieokreślona. „Nabożeństwo słowa” – to jest zarazem wszystko i nic. O ile na początku abp Stanisław Gądecki powiedział bardzo wyraźnie o ludobójstwie, o potrzebie pochowania ofiar, cytował w dużym stopniu list rodzin kresowych itd., o tyle ten dokument-orędzie to taka mowa-trawa. Nie ma tam żadnych konkretów, jest to przelewanie pustego w próżne. Ani razu nie pada słowo „ludobójstwo”. Tylko, jakby z boku tego dokumentu, jest taka jednozdaniowa wzmianka, że trzeba pochować ofiary. Więc tu o żadnym pojednaniu czy przebaczeniu mówić nie można, zwłaszcza, że druga strona – abp Światosław Szewczuk powiedział dokładnie odwrotnie niż abp Gądecki, więc widać, że oni się nie dogadują. Co więcej – nawiązanie do formuły, którą zastosowali biskupi polscy, pisząc do biskupów niemieckich w 1965 r., też jest nieprawdziwe, bo wtedy, 20 lat po wojnie, Niemcy po pierwsze przeżyli procesy norymberskie, gdzie narodowy socjalizm został jednoznacznie potępiony, po drugie wykonano wyroki na przedstawicielach władzy nazistowskiej, po trzecie politycy niemieccy radykalnie odcięli się od narodowego socjalizmu, i zarówno wtedy, w 1965 r., jak i teraz, nigdzie na ziemi niemieckiej nie było i nie ma pomników Adolfa Hitlera czy Heinricha Himmlera. Nigdy nie było też zakazu pochówku ofiar. Więc jeżeli biskupi pisali ten list w 1965 r., to pisali już do narodu, który rozliczył się z przeszłością. Natomiast w przypadku Ukrainy jest dokładnie odwrotnie – nie tylko nie doszło do rozliczenia ideologii nacjonalizmu integracyjnego (tak się to fachowo nazywa), ale stawia się jeszcze pomniki zbrodniarzom – dlatego dokument podpisany w Archikatedrze Warszawskiej to kula w płot, która nie ma prawa wydać jakichkolwiek dobrych owoców.
Na koniec pomówmy o manifestacji, na której był ksiądz obecny 7 lipca. Jakie były jej forma, cel i przebieg oraz jakie środowiska się na niej pojawiły?
Była to oficjalnie zgłoszona, milcząca manifestacja przed katedrą, gdzie nie wznosiliśmy żadnych okrzyków, były wystawione tylko transparenty – m.in.: „Dlaczego, Ukraino, nie pozwalasz pochować naszych ojców i dziadów?”; czy hasło rodzin kresowych: „Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary”. Nastąpiły jednak dwie próby prowokacyjne (nie będę już z nazwisk wymieniał) osób, które próbowały się podłączyć pod tę manifestację, ale na szczęście tutaj organizatorzy dobrze zadziałali, wszystko odbyło się w sposób godny i nikt nie zakłócił przebiegu nabożeństwa. Charakterystyczną rzeczą było to, że nie zjawili się żadni politycy – przyszła Małgorzata Gosiewska, ale ją wpuścili bocznym wejściem, aby się nie zetknęła z rodzinami. I to tyle. Niestety – wbrew naszym oczekiwaniom – inicjatywa okazała się kolejną nieudaną próbą. Niemniej jednak rodziny zaakcentowały swoją obecność. Później została ogłoszona konferencja prasowa, na którą udałem się razem z kilkoma uczestnikami tej manifestacji, w tym z panem Antonim Dąbrowskim pochodzącym z Pomorza Zachodniego, który jako niemowlę przeżył ludobójstwo dzięki matce, która chwyciła go na ręce i zdążyła uciec z płonącego domu. Jest on żywym świadkiem tego, co się tam stało. I kiedy weszliśmy z tym transparentem na konferencję, bez żadnych okrzyków, pojawiła się policja (sześciu policjantów na trzy pokojowo manifestujące osoby), która chciała nas wyprowadzić i zarzucała nam, że założyliśmy jakieś nielegalne stowarzyszenie. Z tego, co wiadomo, to władze kościelne wezwały policję, która błyskawicznie się pojawiła i próbowała nas stamtąd wypchnąć. Nic z tego się na szczęście nie udało, natomiast pokazuje to paniczny strach zarówno władz państwowych, jak i kościelnych, przed prawdą.
Dziękuję za rozmowę.