Czytając większość komentarzy, jakie po niedawnych wyborach parlamentarnych ukazały się na łamach „Najwyższego CZASU!”, można odnieść wrażenie, że Konfederacja poniosła w nich straszliwą klęskę.
Także podczas tzw. wieczoru wyborczego, tuż po zakończeniu głosowania, przywódcy wszystkich ugrupowań, których przedstawiciele dostali się do nowego Sejmu – od PiS-u po Lewicę – ogłaszali swój sukces. Do porażki przyznał się jedynie lider Konfederacji, Sławomir Mentzen – co skwapliwie wykorzystały wszystkie bez wyjątku media tzw. głównego nurtu, z zasady wobec tej formacji nieprzychylne.
Samobiczowanie
Głównym powodem powyborczej deklaracji prezesa Mentzena był niewątpliwie wynik sondażu exit poll, dający Konfederacji wynik 6,2% głosów, czyli niewiele ponad pięcioprocentowy próg wyborczy – i 12 posłów, czyli ledwie o jednego więcej, niż ugrupowanie to wprowadziło do Sejmu w 2019 roku. Mało tego, następnego dnia Sławomir Mentzen określił wynik wyborów także jako swoją „największą życiową porażkę” osobistą – w sytuacji kiedy w rzeczywistości odniósł swój największy życiowy sukces: w wieku 36 lat, a więc dla polityka naprawdę bardzo młodym (!), zostaje wybrany do Sejmu RP i wchodzi na polityczne salony, mając przed sobą naprawdę wielkie widoki na przyszłość.
Konfederacja jako jedyna ze wszystkich komitetów wyborczych rozpoczęła też publiczne poszukiwanie winnych swojej „klęski” we własnych szeregach. Symboliczną ofiarą owych „rozliczeń” stał się nestor i guru środowiska wolnościowców, Janusz Korwin-Mikke. Abstrahując od tego, czy jego działania i wypowiedzi w toku, a zwłaszcza pod koniec kampanii były dla niej szkodliwe, czy też nie, publiczne roztrząsanie tej kwestii było błędem – a deklarowanie już teraz, że 81-letni polityk nie zostanie wystawiony w kolejnych wyborach (samorządowych? europejskich? – z bycia europosłem JKM sam przecież przed czasem zrezygnował!) jest, delikatnie mówiąc, niepotrzebne.
Dopiero po kilku dniach okazało się, że wynik Konfederacji nie był aż tak zły – ostatecznie było to 7,16% głosów i 18 posłów, co wyglądało już znacznie lepiej, zwłaszcza biorąc pod uwagę rekordowo wysoką frekwencję wynoszącą 74,4% – to zaś oznaczało, że na Konfederację zagłosowało 1.547.364 wyborców, tj. o ok. 290 tys. więcej niż cztery lata temu. Powyborcze deklaracje Mentzena były więc stanowczo przedwczesne – niestety, poszły w świat.
A przecież przez wszystkie te cztery lata Konfederacja miała bardzo ograniczony dostęp do większości mediów i skazana była wyłącznie na swoje własne – też zresztą często cenzurowane – przekazy internetowe, którymi inne partie też przecież dysponują.
Co najmniej od ogłoszenia tzw. pandemii koronawirusa, tj. od wiosny 2020 roku, nie była w ogóle pokazywana przez (z założenia publiczną) TVP. Konfederaci byli za to obiektem regularnych szyderstw w quasi-satyrycznym programie „W tyle wizji”, chociaż trzeba przyznać, że na kilka miesięcy przed wyborami przestano tam ich wyśmiewać. Inaczej też niż w kampanii wyborczej A.D. 2019, tym razem TVP podawała w swoich sondażach wyniki Konfederacji, z reguły wyższe niż uzyskiwane w innych sondażowniach.
Nie pokazywano jednak w ogóle kampanijnych działań Konfederacji, jej spotkań z wyborcami, a wielką przedwyborczą konwencję w katowickim Spodku z udziałem tysięcy sympatyków skwitowano ledwie kilkunastosekundową migawką – podczas gdy innym partiom dawano relacje nawet z małych spotkań i przerywano programy informacyjne, by nadać nowy spot wyborczy PiS. Inna rzecz, że takiż spot Konfederacji, z obalaniem stolika „Bandy Czworga”, był mało przekonujący – brakowało mu tej świeżości i energii, jakim był wyborczy filmik sprzed czterech lat z wykorzystaniem piosenki śpiewanej przez artystę kryjącego się pod pseudonimem Ronnie Ferrari.
Kompletnie bezsensowny, jak się potem okazało, rozłam dokonany pół roku przed wyborami przez trójkę posłów Konfederacji z Arturem Dziamborem na czele też zrobił swoje. Błędem Konfederacji było również podchwytywanie wszystkich rzekomych „afer” rządu PiS kreowanych media w rodzaju tzw. „afery wizowej” lub „dystrybutorowej”, co sprawiało wrażenie, że Konfederacja w zasadzie jest taka samą partią opozycyjną jak wszystkie inne – a ma od nich mniejsze sondażowe poparcie.
Dobra mina do złej gry
Czy jednak triumfujące w wyborczy wieczór pozostałe komitety wyborcze miały rzeczywiście powody, by ogłaszać swój sukces? PiS cieszył się z pierwszego miejsca, czyli teoretycznie wygranej w wyborczym wyścigu – jednak cóż z tego, skoro osiągnięty wynik exit poll z liczbą 200 posłów, których liczba „stopniała” ostatecznie do 194, był daleko niewystarczający, by choćby zbliżyć się do marzeń o dalszym rządzeniu. Podobnie triumfowała Koalicja Obywatelska – jednak zdobyte przez nią ostatecznie 157 mandatów (początkowo miało ich być 163) może dać jej władzę jedynie w sojuszu z dwoma koalicjantami, których co prawda traktuje już z góry jako swoją zdobycz, ale którzy nie muszą być jej we wszystkim posłuszni i będą mogli stawiać warunki współrządzenia.
Najbardziej triumfowała Lewica, a jeden z jej liderów – Włodzimierz Czarzasty – ogłosił wręcz, że oto po 18 latach Lewica wraca do współrządzenia Polską. Potem okazało się, że rzeczywisty wynik Lewicy jest jednak gorszy – ostatecznie zdobyła 8,61% głosów (ledwie ok. 300 tys. więcej niż „przegrana” Konfederacja) i 26 posłów, kiedy exit poll dawał jej 30 mandatów (w kadencji 2019-2023 miała ich aż 49).
Jedynym komitetem wyborczym, który naprawdę miał powody do radości była tzw. Trzecia Droga – czyli wyborczy alians PSL i Polski 2050 Szymona Hołowni. Balansujący przez całą niemal kampanię na granicy lub poniżej progu wynoszącego w przypadku koalicji 8%, zdobyli ostatecznie 14,4% głosów i 65 mandatów w nowym Sejmie. A jeszcze tak niedawno publicyści deliberowali, czy PSL idąc samodzielnie PSL przekroczy próg 3%, dający – w myśl ustawy o partiach politycznych – finansowanie partii z budżetu, oraz czy Hołownia dowiezie do końca kadencji swoje koło, stworzone wyłącznie z posłów odebranych innym klubom. Ofiarą tych zawirowań padła m.in. posłanka Hanna Gill-Piątek, która wpierw przeszła z Lewicy do Hołowni, stając się jedną z „twarzy” jego partii, po czym – krótko przed wyborami – opuściła tę jego – wydawało się – tonącą tratwę, by znaleźć się na „bezpiecznym” pokładzie Platformy Obywatelskiej… i została odrzucona przez elektorat, który takiej „wyborczej turystyki” nie zaakceptował.
Składając swoje deklaracje, Sławomir Mentzen miał zapewne w głowie sondażowe wyniki Konfederacji na kilka tygodni przed wyborami, sięgające 16%. Przy takim wyniku, przekładającym się na ok. 80 mandatów, „Konfa” miałaby w nowym Sejmie „pakiet kontrolny” – bez jej poparcia nie mógłby powstać żaden rząd. Ale może to i dobrze – w takim przypadku musiałaby opowiedzieć się po którejś ze stron, nawet jeśli byłby to tylko moment powołania rządu, bez wchodzenia do niego. Nadzieje na to, że wymuszałaby wtedy realizację swoich postulatów programowych, szybko mogłyby okazać się płonne – główny koalicjant, dysponujący tzw. resortami siłowymi, a zwłaszcza tajnymi służbami, bardzo szybko zająłby się posłami Konfederacji, doprowadzając ją – jako siłę antysystemową – do stanu uległości. Paradoksalnie, większe możliwości realizowania przynajmniej niektórych swoich pomysłów Konfederacja mieć może teraz, w sytuacji gdy nikomu do rządu potrzebna nie jest. Jak będzie – czas pokaże, jednak ogłaszanie swojej klęski i publiczne poszukiwanie winnych we własnych szeregach było z pewnością mało profesjonalne – przede wszystkim zaś bezzasadne.