„Toć raj na ziemi stworzyć każdy chce. Ale czy forsę ma? Niestety nie!” – pisał Bertold Brecht. No a jak tu stwarzać raj na ziemi bez forsy? Możliwości są trzy. Po pierwsze – podnieść podatki. Ale litościwa Natura – a ludzie pobożni twierdzą, że to nie żadna „Natura”, tylko litościwa Opatrzność wmontowała w sytem podatkowy hamulec, który w literaturze nazywany jest „efektem Laffera”.
Pisał o tym jeszcze w latach 80-tych Guy Sorman w książce „Rewolucja konserwatywna w Ameryce”, którą w podziemnym wydawnictwie „Kurs” wydaliśmy z kolegą Marianem Miszalskim jeszcze w połowie lat 80-tych – ale zdaje się, że groch o ścianę. Efekt Laffera polega na tym, że rząd może podnosić podatki tylko do pewnej wysokości, bo jeśli podniesie wyżej, to wpływy z podatków zamiast wzrastać – spadają. Nietrudno to wyjaśnić. W każdej gospodarce jest pewna liczba podmiotów bardzo rentownych, większość – na średnim poziomie rentowności, no i pewna liczba na pograniczu rentowności.
Taki stan utrzymuje się jednak przy określonych obciążeniach podatkowych. Jeśli rządowi brakuje pieniędzy, to w pierwszym odruchu – podnosi podatki. I co się dzieje? Podmioty, które przy poprzednim obciążeniu podatkowym znajdowały się na pograniczu rentowności, spadają poniżej tego poziomu i od nich nie tylko nie ma już wyższego podatku, ale w ogóle – żadnego. Te, które były na średnim poziomie, spadają na pogranicze rentowności i zaczynają oszukiwać. Od nich też nie ma wyższego podatku. Te bardzo rentowne spadają do poziomu średniego i albo też kombinują, albo przenoszą się za granicę – co na jedno wychodzi. Więc dzięki litościwej Opatrzności mamy hamulec chroniący przed nadmiernym opodatkowaniem.
Drugim sposobem na zdobycie forsy, by stworzyć raj na ziemi, jest wyprzedawanie państwowego majątku. Starsi obywatele być może pamiętają ustawy budżetowe z lat 90-ych, w których stałą, choć systematycznie malejącą pozycją były „dochody z prywatyzacji”. Teraz już chyba tej pozycji nie ma.
Trzecim wreszcie sposobem stworzenia raju na ziemi bez forsy jest zadłużanie państwa, a ściślej biorąc – nie tyle „państwa”, co obywateli. Rząd pragnący stworzyć raj na ziemi, ale nie mający forsy, pożycza ją. Problem polega na tym, że pożyczkę trzeba oddać, a jakże tu oddać, skoro – jak mawiał za poprzedniego rządu Donalda Tuska jego minister finansów, poddany brytyjski Jacek „Vincent” Rostowski z korzeniami – „piniędzy nie ma – i nie będzie”? Toteż rządy, w obawie przed skawaleniem się raju na ziemi, długu nie oddają, a tylko go „obsługują”, czyli – płacą procenty.
Niewolnicza zależność
No dobrze – ale skąd biorą pieniądze, to znaczy – „piniądze” na te procenty? Ano – od podatników, którzy oraz większą część bogactwa, jakie wytwarzają własną pracą, muszą oddawać lichwiarskiej międzynarodówce, u której rząd pożyczył forsę na stworzenie raju na ziemi. Mówiąc ściśle – rządy pragnące stworzyć raj na ziemi, wpychają własnych obywateli w coraz głębszą niewolniczą zależność od lichwiarskiej międzynarodówki. Niewolniczą – bo istotą niewolnictwa jest przecież to, że niewolnik musi pracować na swojego pana to znaczy – oddawać mu bogactwo, jakie swoją pracą wytwarza.
Dlatego lichwiarskie międzynarodówki bardzo lubią rządy społecznie wrażliwe, a już takie, co to pragną stworzyć raj na ziemi, a nie mają forsy – po prostu uwielbiają.
Jak wiadomo, naszym nieszczęśliwym krajem rządzą rządy społecznie wrażliwe I w ogóle – wrażliwe na ludzką krzywdę, więc od co najmniej kilkudziesięciu lat jesteśmy ulubieńcami wszystkich możliwych lichwiarskich międzynarodówek, którym niewolników nigdy nie jest za dużo. Dzisiaj bowiem wszyscy skapowali, że z żywego niewolnika ma się więcej korzyści, niż z martwego, nawet jeśli w bilansie uwzględni się takie pozycje, jak „dochód z utylizacji zwłok”, jakie spotykaliśmy w wyliczeniach zawartych w książce „Historia medycyny SS”. To spostrzeżenie legło u fundamentów rozwijającego się humanitaryzmu, z którego nasze czasy tak słyną.
Trudności wzrostu
Właśnie rozpoczął się siódmy miesiąc funkcjonowania vaginetu Donalda Tuska i już na „dzieńdobry” zostaliśmy udelektowani „urealnieniem” cen prądu i gazu – co niewątpliwie pociągnie za sobą wzrost kolejnych cen. Oczywiście podczas potępieńczych swarów, kiedy to Umiłowani Przywódcy, poszczuwani na siebie nawzajem jak nie przez resortową „Stokrotkę”, to przez panią Agnieszkę Gozdyrę – które to walki kogutów w oficjalnej nomenklaturze nazywane są „debatą polityczną” – przypisują sobie nawzajem winę za ten stan rzeczy.
Za komuny było lepiej, bo wtedy żurnaliści nikogo nie podszczuwali, tylko prześcigali się w wyrafinowanym dowodzeniu, że dlatego jest źle, bo jest dobrze. Jak zauważył klasyk demokracji Józef Stalin, bardzo wiele zależy od nadaniu rzecz odpowiedniej nazwy, toteż wtedy zostało wymyślone określenie: „trudności wzrostu”. Znaczy się – jest wzrost, czyli jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej – ale temu wzrostu towarzyszą trudności, które oczywiście nie pojawiają się wszędzie, tylko „tu i ówdzie”, a w ogóle, to są „przejściowe”. Myślę, że tylko patrzeć, jak te wynalazki w czasów pierwszej komuny znowu pojawią się w rządowej telewizji, odkurzone przez pana red. Marka Czyża.
A najwyższa po temu pora nie tylko dlatego, że Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, której najwyraźniej Donald Tusk musiał w czymś nie dogodzić, kazała wszcząć przeciwko Polsce procedurę nadmiernego deficytu, w następstwie której trzeba będzie wprowadzić cięcia w rządowych wydatkach, nie tylko dlatego, że ceny prądu i gazu się „urealniły”, ale przede wszystkim dlatego, że Donald Tusk, po wahaniach („Pan się waha?” – pytał wisielca przygodny pijak) ogłosił, iż będzie budował CPK, co ma kosztować 131 mld złotych, niezależnie od „Wału Tuska”, czyli „Linii Imaginota” wzdłuż wschodniej granicy, który – ho, ho! – ma kosztować o najmniej tyle samo. A przecież jeszcze mamy założyć sobie „żelazną kopułę” – wszystko przeciwko złowrogiemu Putinowi.
Z czego to wszystko opłacić, skoro i „deficyt nadmierny”, a „piniedzy nie ma – i nie będzie”? A nie będzie – bo właśnie kanclerz Scholz wprawdzie przyjechał, ale żadnych reparacji nie przywiózł, a tylko obietnicę, że dla tych, co to „przeżyli okupację”, to coś tam od Niemiec kapnie. Tymczasem – jak pamiętamy – Wielce Czcigodny Arkadiusz Mularczyk, przy pomocy utworzonego specjalnie w tym celu Instytutu Strat Wojennych wyliczył wartość reparacji, co to „się należą”, na 6220 miliardów złotych! Czyżby Donald Tusk, mimo demonstrowanej niechęci do rządu „dobrej zmiany”, w głębi serca uwierzył w tę kwotę? Tonący brzytwy się chwyta, więc wykluczyć się tego nie da, bo jakże inaczej traktować buńczuczne zapowiedzi o tych wszystkich militarnych inwestycjach?
Ile jeszcze na Ukrainę?
Ale to wszystko drobiazg w porównaniu z sytuacją Ukrainy. Jak wiadomo, brnie ona od sukcesu do sukcesu, gromiąc zbrodnicze hordy zimnego ruskiego czekisty Putina, który – tylko patrzeć – jak z całą Rosją zostanie pogrążony w następstwie ostatecznego zwycięstwa – ale tymczasem angielski „The Economist” doniósł, że Ukraina „ma miesiąc na uniknięcie bankructwa” Ładny interes! Zamiast ostatecznego zwycięstwa – bankructwo i to już za niecały miesiąc!
Chodzi o to, że przez ostatnie dwa lata wierzyciele Ukrainy zgodzili się na zawieszenie przez nią spłaty zadłużenia, ale moratorium na należności prywatnych wierzycieli, zagranicznych posiadaczy ukraińskich obligacji wygasa właśnie 1 sierpnia. W czerwcu Międzynarodowy Fundusz Walutowy zaproponował wierzycielom Ukrainy układ o zmniejszeniu wartości jej długów o 60 procent, ale ci oświadczyli, że najrozsądniejsze może być zmniejszenie najwyżej o 22 procent.
Tymczasem według prognoz, pod koniec bieżącego roku stosunek zadłużenia Ukrainy do jej Produktu Krajowego Brutto może sięgnąć 94 procent. Najwyraźniej wierzyciele i posiadacze obligacji wydają się jeszcze bardziej znużeni wojną na Ukrainie, niż sami Ukraińcy – chociaż według niektórych podróżników, podobno i oni zaczynają tęsknić za jakimś pokojem – nawet jeśli na ostateczne zwycięstwo musieliby poczekać jakieś 100 następnych lat. Oczywiście jest to skutek dezinformacji, jakich obywatelom Ukrainy nie szczędzi zimny ruski czekista Putin, ale jeśli nawet to tylko dezinformacja, to i ona swoje robi.
W tej sytuacji wypada postawić retoryczne pytanie – a co z umową z 2 grudnia 2016 roku, na podstawie której Polska zobowiązała się do nieodpłatnego udostępniania Ukrainie zasobów naszego nieszczęśliwego kraju? Rząd „dobrej zmiany” został wprawdzie zastąpiony vaginetem stworzonym przez obóz zdrady i zaprzaństwa pod przewodnictwem Volksdeutsche Partei, ale nie słychać, by ta umowa została rozwiązana? Jeśli tak, to znaczy, że i Donald Tusk, podobnie jak pani Beata Szydło i Mateusz Morawiecki, jest związany rozkazem, że Polska „jest sługą narodu ukraińskiego” – o czym w swoim czasie poinformował nas pan Łukasz Jasina. Co jeszcze zostało Donaldu Tusku rozkazane i ile to wszystko ma jeszcze kosztować? Te pytania cisną się na usta, bo jakże inaczej, skoro „piniędzy nie ma – i nie będzie”?