Koalicja 13 grudnia powołała szereg różnych komisji, które miały pogrążyć poprzednie władze PiS, a przy okazji poszarpać wizerunki ważnych dla tej partii polityków, przede wszystkim samego Prezesa i b. premiera Mateusza Morawieckiego. Do „brudnej roboty” wyznaczono jednak polityków nie najwyższego lotu i prace komisji są kompromitacją, za którą płaci… podatnik.
Tylko czekać, aż koszty komisji przerosną np. słynne miliony wydane na „wybory kopertowe”, „łapówki” w MSZ, czy rachunek za „Pegasusa”. Korzyść mają tylko telewizje informacyjne, którym kolejne posiedzenia komisji i „przesłuchania” zapewniają niemal darmowy materiał.
Inicjatorzy powołania tych komisji popełnili spory błąd. Ilość nie przeszła w jakość, a nadmiar podobnych do siebie „przesłuchań”, czy kłótnie o prawne szczegóły, spowodowały, że takie posiedzenia mało już kto ogląda i nawet niezłe czasami pojedynki słowne i riposty uwagi nie przyciągają.
W środę 29 maja dość masochistycznie obejrzałem „przesłuchanie” premiera Morawieckiego. Prawdziwy ping-pong, z tym, że popisy chamstwa przewodniczącego Szczerby i dwóch „posłanek” raczej Morawieckiemu nie zaszkodziły. Sporo w tym winy niemerytorycznego i wykazującego spore braki wiedzy prawnej szefa komisji Michała Szczerby.
Momentami było nawet bardziej śmiesznie, niż strasznie. Szczerba w pewnym momencie sam się zresztą nieźle zaorał. W pewnym momencie padł wniosek o wyłączenie przewodniczącego Szczerby z prac komisji, bo pojawiła się informacja, że ten sam lobbował na rzecz przyznawania wiz Białorusinom.
Wówczas przewodniczący Szczerba poddał wniosek pod głosowanie mówiąc: „kto jest za wykluczeniem Szczerby ze względu na ewentualną bezstronność?”. Niby przejęzyczenie, ale być może odezwały się jakieś zakamarki podświadomości? Wydaje się jednak, że w przypadku posła Michała Szczerby „bezstronność”, nawet „ewentualna”, jest sama z siebie chyba z góry „wykluczona”.