Strona głównaMagazynInflacja na talerzu. Naukowcy w sukurs rządowym propagandystom

Inflacja na talerzu. Naukowcy w sukurs rządowym propagandystom

-

- Reklama -

Cechą, która wyróżnia austriacką szkołę ekonomii pośród innych teorii, jest jej zgodność z praktyką i realiami życia. Jak bliskie są to więzy, świadczą chociażby prace Palestyńczyka Saifeadeana Ammousa, jednego z najwybitniejszych żyjących ekonomistów z kręgu ASE. To jemu zawdzięczamy m.in. omówienie terminu fiat w odniesieniu do pieniądza dekretowego w książce „Standard pieniądza dekretowego”.

Rozwinięciu pojęcia fiat w odniesieniu do żywności Mathew Lysiak i Saif Ammous poświęcili jedną z najciekawszych książek ostatnich lat, mianowicie „Żywność dekretową. Czym karmi nas rząd”. Analizują w niej przyczyny odejścia świata od klasycznej piramidy żywnościowej (żywność pochodzenia zwierzęcego) na rzecz paradygmatu tzw. zdrowej żywności (żywność pochodzenia roślinnego) odkryli zagadkę kryminalną, która wyjaśnia przyczyny tej bądź co bądź rewolucji żywieniowej.

To nie względy naukowe, zdrowotne, czy nawet moralne zdecydowały, że w roku 1913 [zbieżność tej daty z rokiem uruchomienia FED nie jest przypadkowa] najpierw Amerykanie, a w ślad z nimi reszta kolektywnego Zachodu jak za dotknięciem magicznej różdżki przeszła od jedzenia bekonu, steków czy zrazów na płatki owsiane, kukurydziane, pizze, oleje rzepakowe i inne tłuszcze roślinne.

Książka jest pełnowymiarową relacją dziennikarza śledczego (Lysiak) i autora bestsellera „Standard bitcoina” (Ammous) demaskującą sensacyjny przebieg rewolucji, jaka dokonała zwrotu w kondycji zdrowotnej ludzkości na gorsze. Co więcej, rewolucja ta jest praprzyczyną trapiących nas od ponad 100 lat tzw. chorób cywilizacyjnych. Jednakże zdaniem autorów to nie cywilizacja, nie bakterie czy szkodliwy wirus doprowadziły do pandemii raków, cukrzyc, udarów, zawałów, Alzheimerów czy innych Parkinsonów. Jej sprawcą jest cyniczny, celowo zamierzony plan wymyślony przez… bankierów od pieniądza dekretowego i systemu bankowości centralnej.

Z czasem w sukurs finansistom przyszli wynajęci przez nich politycy, lekarze, dietetycy, biznesmeni, nieuczciwi naukowcy, miłośnicy zwierząt, a nawet hierarchowie różnych denominacji. Wielu z tych ludzi wsparło kwestię odejścia od konsumpcji żywności pochodzenia zwierzęcego w dobrej wierze, czy wręcz bezrefleksyjnie. Tymi, którzy wykorzystali ich szczerą naiwność, była potężna gromadka bankierów, przedstawicieli służby zdrowia, farmacji oraz biznesu. Między nimi toczy się kryminalna akcja tej fascynującej książki.

Rewolucja żywieniowa

Rewolucja żywieniowa opisana w „Żywności dekretowej” to pierwszy akt totalitaryzmu, jaki pojawił się wraz z powstaniem FED-u. Potem była I wojna światowa (1914), rewolucja bolszewicka (1917), dzisiaj jest to Wielki Reset z Davos. Wraz z przejściem na pieniądz oparty na „autorytecie” rządu, na niekontrolowaną, arbitralnie ustanawianą podaż pieniądza, doszło najpierw do wahań jego stabilności – potem do kreacji na żądanie. Ponieważ jednak każdej akcji towarzyszy reakcja, skutkiem arbitralności podaży była inflacja, czyli spadek siły nabywczej pieniądza.

Odtąd każdy, kto może tworzyć pieniądze wedle własnej woli, tworzy ich więcej niż mniej. Emisja pieniądza dekretowego uwolniona od jakiejkolwiek rynkowej kontroli zmierza do większej podaży. Pieniądz pozbawiony mechanizmu utrzymywania stabilności swej siły nabywczej prędzej niż później zacznie słabnąć. Skutkiem tego osłabienia będzie spadek siły nabywczej przejawiający się inflacją pieniądza, a tym samym wzrostem cen, który często mylony jest z samą inflacją.

Obserwacja ta doprowadziła Ammousa i Lysiaka do odkrycia, że im większa swoboda emisji pieniądza dekretowego, tym gorszy i słabszy sam pieniądz. Im słabszy pieniądz, tym większa inflacja. W praktyce wyglądało to mniej więcej tak:

Jeśli kiedyś za 1 kg rostbefu czy vacio płaciło się 2 dolary, to z chwilą gdy dolar tylko w ciągu minionych 50 lat stracił 90 proc. swej siły nabywczej, 1 kg rostbefu nie kosztował już 2 dolary, lecz ok. 20 dol. Pięcioosobowa rodzina Smithów, która na mięso wydawała dotąd sto – wymienialnych na złoto, na żądanie – dolarów miesięcznie i przed inflacją mogła sobie pozwolić na 50 kg rostbefu/vacio miesięcznie, i tyle go mniej więcej konsumowała, odtąd mogła kupić już tylko na niecałe 5 kg.

I tu zaczęły się problemy: o ile panie Smith zdecydowały się pewną ilość rostbefu zamienić na pizzę, ewentualnie taniego kurczaka, o tyle męska, ciężej pracująca część rodziny upierała się przy dotychczasowej pieczeni czy steku wołowym. Z chwilą dalszego wzrostu ceny mięsa (czyli rosnącej inflacji) chcąc nie chcąc także i oni musieli najpierw dwa, a potem pięć razy w tygodniu zgodzić się na kurczaka. Ale kurczak też drożał. Co prawda zarobki Smithów rosły z inflacją, rosły jednak wolniej, niż wynosił spadek siły nabywczej pieniądza, czyli wolniej niż rosły ceny mięsa.

Tym, co działo się dalej, była rozwijająca się retoryka wegetariańska i wegańska, a wraz z nią niechęć Amerykanów do protein i tłuszczów pochodzenia zwierzęcego. Słabło przy tym zdrowie cywilizacji. A wszystko – przypominam – zaczęło się od banku centralnego, skończy zaś – jak sugerują autorzy w epilogu książki – z chwilą utworzenia stabilnej waluty globalnej.

Coraz wyższa cena mięsa

Im bardziej dolar oddalał się od złota, tym większa była swoboda emitowania i podaż pieniądza, ergo tym niższa jego siła nabywcza, czyli tym wyższa cena mięsa. Gdy w 1971 roku prezydent Richard Nixon „uwolnił” dolara spod gwarancji pokrycia banknotu papierowego w złocie, inflacja przyspieszyła. Wtedy już nie tylko nie starczało całej rodzinie Smithów na ulubioną wołowinę ani na konsumpcję mniej cenionego drobiu, aż wreszcie trzeba było – najpierw – przerzucić się raz w tygodniu na podroby, potem na mielonego indyka codziennie, aż pewnego dnia okazało się, że jedzenie mięsa jest szkodliwe i trzeba przejść na potrawy bardziej roślinne, takie jak spaghetti, pizza czy lazania.

Warto zaznaczyć, że o ile w epoce obżerania się krwistym rostbefem Smithowie omijali gabinety lekarskie szerokim łukiem, a wydatki na lekarstwa wynosiły niewiele ponad zero procent ich dochodu, o tyle po zmianie diety na mniej krwistą i uzupełnianą żywnością pochodzenia roślinnego problemy zdrowotne zaczęły się mnożyć i wydatki na ich leczenie stanowiły już prawie 12 proc. zarobków. Nie tylko oni ucierpieli, inni ludzie też. Społeczeństwo ogółem zaczęło szemrać, potem krzyczeć, w końcu grozić, że jeśli ta inflacja się nie skończy, zmienią rząd.

Zaniepokojony protestami Biały Dom, a zwłaszcza FED przy pomocy skomplikowanych procedur repo, CDS, PMI i innymi tajemnymi sposobami zaczął dzielnie wojnę z inflacją. Odbywało się to kosztem dalszego zaciskania pasa, a tym samym gorszej jakości żywienia. Związki zawodowe zaczęły kontrolować ceny, domagając się publikacji comiesięcznych komunikatów odnośnie tzw. koszyka cen.

I wtedy ludzie odetchnęli z ulgą; szybko bowiem okazało się, że cena koszyka żywnościowego, w skład którego wchodziły najpopularniejsze rodzaje żywności i napojów, zaczęła się stabilizować. Co prawda koszyk w 1978 roku, którego miarę uznano za 100, rok później kosztował 102, ale tak niewielki wzrost nie niepokoił. W kolejnych latach było już „tylko” 104,1, potem 106, 110… Słowem rosło, ale co to za wzrost?!

Wprawdzie nieliczni dziennikarze śledczy zwracali uwagę, że w skład badanego koszyka żywnościowego w 1978 roku mięso stanowiło aż 63 proc. jego zawartości, rok później było go 61 proc., potem 56 proc., wreszcie odpowiednio 49 proc. Któż by jednak zwracał na to uwagę, skoro w mediach głównego nurtu coraz częściej mówiono o szkodliwości jedzenia tłusto, jedzenia mięsa, a zwłaszcza czerwonego mięsa?

Czas na dietę wegańską

Kolejnym etapem kampanii rządowej stała się dieta wegetariańska, potem wegańska. Akcje te wspierane były przez ruchy religijne i organizacje NGO, które najpierw piętnowały zabijanie, potem także jedzenie zwierząt. W miejsce krytykowanego białka i tłuszczu zwierzęcego pojawiło się białko i tłuszcze roślinne, skrobia, glukoza, a więc cukier we wszystkich jego postaciach. Wymiana zawartości koszyka żywnościowego była tego jedną z pierwszych konsekwencji.

Tym razem w sukurs rządowym ekonomistom i propagandzistom przyszedł świat nauki: medycy, farmaceuci oraz dietetycy. Zaczadzeni atrakcyjną zmianą paradygmatu żywieniowego zaczęli dostrzegać w niej coraz to nowe korzyści. Życzliwie towarzyszył im sektor produkcyjny hojnie wspierający wysiłki badawcze i propagandowe.

To mniej więcej wtedy okazało się, że mięso i tłuszcze stały się szkodliwe dla zdrowia, zaś żywność roślinna oparta na węglowodanach uznana została za znacznie łaskawszą dla zdrowia. Nie wszystkie wyniki potwierdzały te „odkrycia”, tym razem jednak drogie medialne kampanie reklamowe, w czasie krótszym od jednego pokolenia sprawiły, że Amerykanie (potem reszta zachodniego świata) rozpoczynali dzień od miski płatków kukurydzianych, sojowych, owsianych, a nie – jak niegdyś – od jajek na bekonie.

Z roku na rok ubywało w koszyku białka i tłuszczu mięsnego, a przybywało roślin, cukru i innych toksyn, by z czasem osiągnąć współczesny „ideał”, jakim jest propagandowy wegetarianizm.

Ludzie przestali jeść to, co chcieli, a zaczęli pałaszować to, co rząd chciał, żeby jedli. Równocześnie z nowym paradygmatem rosła ilość dzieci z nadwagą, wadami wzrostu, chorych na raka, a nawet na choroby wieńcowe.

Autorzy książki opisują z detalami przebieg zmiany paradygmatu żywieniowego, jego prawdziwe przesłanki, metody, a także skutki zdrowotne dla współczesnych społeczeństw. „Dekretowa żywność. Czym karmi nas rząd”, ukazując związek między pieniądzem dekretowym a dekretowym sposobem żywienia, nie tylko otwiera oczy na manipulacje kast i elit, lecz przede wszystkim ujawnia przyczyny i skutki postępującego upadku kondycji zdrowotnej społeczeństwa w miarę psucia pieniądza i postępującego zniewolenia. W kolejnych odcinkach austriackiego gadania pogadamy i o tych sprawach!

Najnowsze