Sytuacja w Afganistanie i wokół niego znacząco się skomplikowała. Obserwatorzy ostrzegają, że może dojść do wybuchu kolejnej wojny domowej. Tym razem jednak nie na tle religijno-narodowym, ale o władzę nad państwem. Aspirują do niej dwa klany Talibów. Jeden jest związany z Kabulem, a drugi z Kandaharem. Różnica między nimi polega na tym, że jeden opowiada się za cenzurowaniem Internetu, a drugi, za tym, by całkowicie odłączyć Afganistan od sieci.
Ponadto do bazy w Bagram chcą wrócić Amerykanie, na co Kabul nie chce się zgodzić i ma w tym poparcie Chin, przeciwko którym baza ta jest wymierzona. USA ożywiły stosunki z Pakistanem, a ten rozpoczął z Afganistanem przygraniczną wojnę. Ponoć chce tym przestrzec Kabul przed zacieśnianiem stosunków z Indiami. Delhi, idąc śladem Moskwy, uznały bowiem oficjalnie rząd Talibów i nawiązały z nim stosunki dyplomatyczne.
W Afganistanie narasta napięcie między dwoma frakcjami Talibów, które obserwatorzy określają mianem „kabulskiej” i „kandaharskiej”. Obie od dawna już konkurują o zdobycie pełnej władzy w Islamskiej Republice Afganistanu. Nie idzie im tylko o zdobycie samej władzy i całkowitej dominacji. Każda z nich ma swoją wizję rozwoju systemu polityczno-społecznego, wdrażanego przez Talibów.
„Kandaharczycy” opowiadają się za maksymalnie konserwatywnym wariantem rozwoju państwa. Chcą, by opierało się ono o najsurowszą wersję szariatu, z dyskryminacją kobiet (w zachodnim rozumieniu), mniejszości narodowych, a przede wszystkim izolacją Afganistanu od zewnętrznego świata.
„Kabulczycy” chcą budować bardziej „otwarty emirat”, osadzony na miękkiej wersji szariatu, przyznający kobietom wiele praw (w tym prawa do nauki) oraz nawiązujący współpracę z zagranicą, w tym z państwami zachodnimi, także z USA. Przedstawiciele tej frakcji od dawna pozostają w kontakcie ze Stanami Zjednoczonymi, rozmawiają z nimi za pośrednictwem zaufanych osób z arabskich państw Zatoki Perskiej.
Ich działalność nie podoba się duchowemu przywódcy Talibów emirowi Hibatullahowi Achundzadowi, który jest wybitnie konserwatywnym politykiem. Emir rezyduje w Kandaharze i dąży do eliminacji z ruchu Talibów wszystkich liberalnych polityków, którzy obwąchują się z Amerykanami. Miał on wysłać do Kabulu cztery tysiące swoich najlepszych gwardzistów pochodzących z prowincji Gelmend, wykonujących każdy jego rozkaz. Niewątpliwie czekają oni na sygnał swojego przywódcy, żeby przejąć władzę. To za ich sprawą Afganistan został odłączony od Internetu, co sprawiło, że państwo to przeniosło się do innej epoki. W Kabulu wybuchła panika, organy państwowe przestały funkcjonować. Stanął transport, wstrzymano działalność stołecznego portu lotniczego. Demoralizacja płynąca z Zachodu przez sieć Internetu została zatrzymana.
Emir był przeciw
Delegat Kabulu udał się do Kandaharu, żeby skłonić duchowego przywódcę, by ten zgodził się na podłączenie Afganistanu do sieci Internetu. Wysłannikiem tym był minister spraw wewnętrznych Siradżuldin Hakkani. Emir się jednak nie zgodził. Internet został w Afganistanie włączony wbrew jego woli. Decyzję taką miał podjąć premier rządu Talibów Mohammad Hasan Ahund. Miał to zrobić pod naciskiem wicepremiera Mohammada Baradara oraz szefów resortów spraw wewnętrznych, obrony i szefa służby wywiadu i bezpieczeństwa. Decyzja ta oznaczała, że rząd w Kabulu ośmielił się rzucić wyzwanie swemu przywódcy duchowemu i faktycznemu przywódcy Afganistanu. Rząd ukrył też jego rolę w odcięciu republiki od Internetu, tłumacząc to trudnościami technicznymi.
Emir Hibatullah Ahundzat podjął wyzwanie i rozesłał wici po całym kraju, by zewrzeć szeregi, ale niespodziewanie na granicy afgańsko-pakistańskiej doszło do wymiany ognia. Do starć między obydwoma państwami doszło wzdłuż całej granicy między nimi, liczącej 2600 km. Komunikaty obu stron są sprzeczne. W każdym razie wynika z nich, że po obu stronach zginęło dziesiątki, jeżeli nie setki, żołnierzy. Obie strony użyły w starciach broni ciężkiej, a Pakistan również lotnictwa. Obie strony zapewniły, że w swoich działaniach odniosły sukces. Do przerwania walk obie strony miały zachęcać takie państwa, jak Iran, Arabia Saudyjska i Katar. Obie strony oskarżają się o sprowokowanie konfliktu. Islamabad twierdzi, że Kabul wspiera miejscowych Talibów mieszkających na jego terytorium i będących jego obywatelami. Talibowie ci mają podrywać porządek prawny, obowiązujący w północnym Pakistanie, dążąc do przyłączenia go do Afganistanu.
Winne są Indie
Islamabad utrzymuje też, że część pakistańskich Talibów ma swoje bazy na terytorium Afganistanu, gdzie chronią się przed pościgiem pakistańskich sił bezpieczeństwa. Kabul oczywiście zaprzecza i oskarża Islamabad, że wydalił ze swego terytorium do Afganistanu milion uciekinierów, którzy służyli poprzedniemu reżimowi, popieranemu przez Amerykanów i w Pakistanie szukali schronienia przed spodziewanymi represjami. Zdaniem Kabulu wydalili ich ze swojego terytorium, nie by wydać im zdrajców, ale zdestabilizować sytuację w Afganistanie. Przy wszystkich jego biedach brakowało mu tylko miliona uchodźców, którzy wcześniej liczyli, że będą mogli wyjechać do Ameryki. Gdy do władzy w USA doszedł Donald Trump, ich nadzieje prysły jak bańka mydlana.
Zdaniem obserwatorów sygnałem do napaści Pakistanu na Afganistan było zbliżenie Kabulu z Indiami, co Islamabad uznał za zagrożenie swojego bezpieczeństwa. Od dawna bowiem oskarża Delhi, że wspiera właśnie Talibów na jego terytorium. Obecnie obawia się, że będzie robiło to za pośrednictwem Afganistanu, znacząco rozszerzając swój front.
Delhi niewątpliwie chce umocnić swoją pozycję w regionie i nie zmarnuje żadnej szansy, żeby zaszkodzić Pakistanowi.
Konflikt między Pakistanem a Afganistanem pozwolił na kilka tygodni zawiesić wewnętrzne spory wśród Talibów. Wydaje się jednak, że nie na długo. O Afganistanie wkrótce usłyszymy.

