W toku kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi w USA Donald Trump wielokrotnie deklarował, że trwającą od 22 lutego 2022 roku wojnę na Ukrainie zakończy w ciągu 24 godzin. Podkreślał też, iż nie jest to jego wojna i gdyby był prezydentem USA zamiast Joe Bidena, nigdy by do niej nie doszło.
Od objęcia urzędu przez Trumpa minęło już pół roku i wojna jak trwała, tak trwa nadal. Były wprawdzie momenty, kiedy wydawało się, że coś się w tej sprawie zmieni – np. słynne spotkanie w Białym Domu 28 lutego br., kiedy prezydent Zełenski, który przyzwyczaił się, że wszędzie jest przyjmowany jako wielki bohater, któremu cały świat składa hołdy, został na oczach całego świata potraktowany jak natrętny petent odesłany na koniec kolejki. Trudno się dziwić, że z taką satysfakcją oglądano to w Polsce, wobec której prezydent Ukrainy okazał się tak niewdzięczny. Tymczasem…
wobec Putina
Trump wykazuje cierpliwość wręcz anielską. Nie dość, że nie wprowadził nowych sankcji, to jeszcze kilkakrotnie z nim rozmawiał – ograniczył za to (przejściowo) dopływ broni dla walczącej Ukrainy. Zdaniem wielu obserwatorów taka postawa Waszyngtonu wprost zachęca Moskwę do kolejnych ataków na ukraińskie miasta i cele cywilne. Niedawno rosyjskie rakiety spadły np. na Łuck, położony zaledwie 90 km od granicy Polski.
Postępując tak, prezydent USA wystawia na wielką próbę swoich zwolenników w Polsce – np. posłów PiS, którzy na wieść o zwycięstwie Donalda Trumpa skandowali w naszym Sejmie jego nazwisko – tak jakby za chwilę miał zjawić się na przysłowiowym białym koniu i przywrócić ich do władzy…
Toteż co i rusz powtarzają oni jak mantrę, że już niebawem ich idol nałoży na Rosję takie sankcje, że się nie podniesie i sama będzie musiała prosić o pokój. Póki co jednak nic takiego się nie dzieje – przeciwnie, Trump dał Moskwie 50 dni na zakończenie wojny – czytaj: na pokonanie Ukrainy.
Taką postawę prezydenta USA wielu analityków tłumaczy tym, że podobno ma on plan, aby odwrócić sojusze i przeciągnąć Rosję na swoją, tj. Ameryki stronę. Słowem, zrobi to, co Janusz Korwin-Mikke nazywa „sojuszem białego człowieka przeciwko żółtej rasie”. Bez wątpienia, z punktu widzenia Ameryki byłaby to polityka jak najbardziej rozsądna. Głównym zagrożeniem dla USA nie jest już bowiem Rosja, lecz właśnie Chiny.
Logicznie rzec biorąc – słusznie. Jest w tym jednak jedno, bardzo zasadnicze „ale”. Otóż przechodząc na stronę Zachodu, Rosja siłą rzeczy stałaby się przeciwnikiem Chin. Musiałaby więc stanąć naprzeciw wroga leżącego nie – jak Stany Zjednoczone – na drugiej półkuli, lecz jak najbardziej dosłownie oko w oko na wspólnej granicy liczącej ponad 3 600 kilometrów. Dysproporcja ta jest jeszcze większa, jeżeli uświadomimy sobie, że w całej, liczącej ok. 12,7 mln km kw. azjatyckiej części Rosji mieszka zaledwie 32 mln ludzi, czyli mniej niż w czterdzieści razy mniejszej Polsce. Chiny tymczasem liczą sobie ponad 1,4 miliarda ludności – i są od Rosji znacznie bogatsze.
Trudno uwierzyć, że Amerykanie i szeroko pojęty Zachód – w imię rzeczonego „paktu białego człowieka” – pomogą Rosji obronić jej granice przed Chińczykami, skoro nie zawsze potrafią bronić swoich granic np. przed zalewem tysięcy imigrantów. Rosja też w to nie wierzy – i dlatego, chociaż praktycznie rzecz biorąc, Chiny są dla niej większym zagrożeniem niż odległa Ameryka – woli mieć Chińczyków za przyjaciół niż za wrogów. W zamian za to musi mniej lub bardziej biernie przyglądać się, jak ich chińscy przyjaciele kolonizują ekonomicznie i demograficznie Syberię (co może trwać dziesiątki i więcej lat) – ale lepsze to niż chiński blitzkrieg i zajęcie Syberii w rok, a może szybciej.
Pytanie, czy Amerykanie o tym wiedzą? Raczej powinni – idea przeciągnięcia Rosji na ich stronę nie jest tam bynajmniej czymś nowym. Tylko w XXI wieku próbował tego prezydent Bush junior – po zamachu na World Trade Center w 2001 r. pod hasłem wspólnej walki z terroryzmem, później także Barack Obama, ogłaszając swój słynny
„reset”
stosunków z Rosją. I nic z tego nie wyszło z powodów, jak wyżej. Teraz też nie wyjdzie, chociaż oczywiście nie możemy wykluczyć, że prezydent Trump będzie tego próbował. Jeśli jednak kartą przetargową w takiej rozgrywce miałby być nasz kraj, ze strony USA byłoby to nie tylko zwyczajne świństwo (takimi opiniami geopolitycy się oczywiście nie przejmują), co przede wszystkim ogromny błąd. Tak bardzo jak Polska proamerykańskiego państwa i narodu w Europie po prostu nie ma.
Cóż jeśli pomimo to Donald Trump zechciałby nas „sprzedać” – np. zgodzić się na osłabienie statusu Polski w NATO lub wręcz wepchnąć nas do rosyjskiej strefy wpływów, licząc, że swoją proamerykańskością będziemy rozsadzać ją od wewnątrz (tak jak to było za komuny)? W takim razie trzeba mu przypomnieć, że mamy jednak również tradycyjnie dobre stosunki z Chinami, które w takim przypadku bez większego trudu dałoby się podnieść, mówiąc językiem dyplomacji – „na wyższy poziom”. Rzecz jasna tylko wtedy, kiedy nie będziemy biernie czekać na to, co postanowią Amerykanie i po raz n-ty ogłaszać całemu światu o „bezalternatywności” naszej „jedynie słusznej”, proamerykańskiej polityki.
Bez względu na podejście Trumpa i przyjaźń z Ameryką (bądź z Chinami…), Polska powinna mieć możliwie dobre stosunki z Rosją – chociażby po to, by nie być jedynie bierną „kartą przetargową” i przysłowiowym daniem na talerzu. Skoro z Putinem wolno rozmawiać Trumpowi, Macronowi i Orbanowi, wcześniej Bidenowi i Scholzowi, a o pożądanym spotkaniu z nim mówi nawet jego śmiertelny wróg Zełenski – my też możemy to robić, co przecież wcale nie musi oznaczać akceptacji rosyjskiej polityki, w tym napaści na Ukrainę. Utrzymując – słusznie – dobre stosunki z Pekinem, nie popieramy przecież prowadzonych przezeń działań wewnątrz i na zewnątrz Chin. Warto więc rozmawiać z „Rosją taką jaka ona jest” – chociaż te niegdysiejsze słowa premiera Donalda Tuska stały się dla PiS symbolem zdrady narodowych interesów, a obie główne siły polityczne w Polsce licytują się, która z nich jest bardziej antyrosyjska.