Strona głównaMagazynMagicznie zakurzone Mandalaj. "W oczach Wenezuelczyka wyszedłem na idiotę"

Magicznie zakurzone Mandalaj. „W oczach Wenezuelczyka wyszedłem na idiotę”

-

- Reklama -

Z redaktorem Tomaszem Cukiernikiem, autorem nowości książkowej pt. „Magicznie zakurzone Mandalaj. Reportaże z podróży” rozmawia Redakcja „Najwyższego Czasu!”.

Skąd pomysł na książkę podróżniczą?

To moja dziesiąta książka jako autora, ale pierwsza o tematyce podróżniczej. Do tej pory pisałem głównie na tematy gospodarczo-polityczne, unijne. Jestem również współautorem biografii Janusza Korwin-Mikkego oraz autorem biografii redaktora Stanisława Michalkiewicza. Tej ostatniej nakład praktycznie się skończył, zostało dosłownie kilka ostatnich egzemplarzy. Natomiast o napisaniu i wydaniu książki podróżniczej myślałem od wielu lat. Nie chciałem, żeby był to prosty opis podróży, ale coś więcej. Wydaje mi się, że forma reportaży z podróży może zaciekawić wielu czytelników.

Dla jakich czytelników kierowana jest ta książka?

- Prośba o wsparcie -

Bez cenzury. Bez kompromisów. Dzięki Tobie i z Tobą!

Bezkompromisowo przedstawiamy prawdę o Polsce i Świecie bez względu na działania aktualnej cenzury. Nie chodzimy na kompromisy. Utrzymujemy się z reklam i Twojego wsparcia. Jeśli chcesz wolnych mediów – WESPRZYJ NAS!

Książka jest przeznaczona zarówno dla osób, które nie odwiedziły omawianych krajów – mogą poczytać, jak tam jest, dla tych, które planują odwiedzić – mogą lepiej zaplanować podróż, jak i dla tych osób, które odwiedziły te rejony świata, bo mogą skonfrontować i porównać wrażenia z moimi.

Skąd zainteresowanie podróżami?

Kiedy jako kilkuletnie dziecko często spoglądałem na mały globusik, poza może terenami arktycznymi, najbardziej intrygowała mnie pomalowana na kolor jaskrawo czerwony Ameryka Południowa. Kontynent kojarzył mi się wówczas z niebezpieczeństwami głównie spowodowanymi częstymi i silnymi trzęsieniami ziemi. Mimo to, a może właśnie dlatego bardzo chciałem tam w przyszłości pojechać. Kiedy miałem lat kilkanaście, na ścianie mojego pokoju zawisła wielka mapa świata z podziałem politycznym. Zawsze podobało mi się zaznaczanie tras podróży na tego typu mapach. Zresztą odkąd pamiętam, mapy zawsze mnie fascynowały i inspirowały. Marzyłem, że i ja któregoś dnia sam będę mógł zaplanować taką trasę i ją odbyć, a po powrocie dokładnie wyrysować jej przebieg na wielkiej mapie.

Od kiedy podróżujesz? Czy jest podróż, którą mógłbyś uznać za najważniejszą?

Podróżuję właściwie od dziecka. Jeszcze za komuny wyjeżdżaliśmy samochodem z rodzicami do Grecji, Turcji i takiego państwa, które nazywało się Jugosławia, niestety już nieistniejącego. Natomiast za najważniejszą podróż mogę uznać półtoramiesięczną wyprawę do Ameryki Południowej, a konkretnie do Peru, Boliwii i Chile, które to kraje odwiedziłem w czasach studenckich. Udało mi się wtedy zobaczyć zarówno dżunglę amazońską, gdzie Indianin przygotowywał nam halucynogenny napar o nazwie ayahuasca, pustynię Atacama w Andach, jak i fale Oceanu Spokojnego. Potem jeszcze kilka razy wracałem do Ameryki Łacińskiej. Zajrzałem do Wenezueli, Meksyku, Gwatemali czy na Kubę, by zobaczyć, jak Kubańczycy radzą sobie w dogorywającym komunizmie.

No ale tytuł książki mówi o całkiem innym rejonie świata.

Tak. Mandalaj to miasto w Birmie. Urzekło mnie swoją egzotyką. Jak dla mnie egzotyczny wydźwięk ma sama ta nazwa. A ten tytułowy kurz rzeczywiście jest typowy dla wielu biednych państw świata, choć tam był odczuwany wyjątkowo mocno, kiedy młode Birmanki nosiły kruszywo do budowy drogi czy cegły na głowie do remontu jakiegoś budynku. Ale można tam zobaczyć też coś szokującego: kaski niektórych motocyklistów ozdobione są hitlerowskimi swastykami. Natomiast rzeczywiście zarówno na Daleki Wschód, jak i na Bliski Wschód wielokrotnie wracałem i sporo miejsca w książce zajmują reportaże stamtąd. Do tego dodam jeszcze Nową Zelandię i Fidżi na Pacyfiku, gdzie w jednej z wiosek u lokalnego gospodarza kosztowałem napoju o nazwie kava kava oraz równie egzotyczną Grenlandię, dokąd dopłynąłem jachtem z Islandii. Nie unikałem miejsc o skomplikowanych sytuacjach politycznych, jak Naddniestrze, Zachodni Brzeg, Hongkong, Makau czy Cypr Północny.

Która z podróży była najbardziej niebezpieczna?

Wydaje mi się, że najbardziej niebezpiecznym z odwiedzonych przeze mnie krajów jest Gwatemala, gdzie na ulicy w stolicy jeżdżą pickupy różnych służb z… działkami na pace, przed każdym bankiem i restauracją stoją ochroniarze z karabinem i decydują o tym, kogo wpuścić do środka, na dachach domów rozwinięte są druty kolczaste, a produkty spożywcze w sklepie podaje się przez kratę. Ale przeżyłem też takie niebezpieczne zjawiska, jak trzęsienie ziemi na lotnisku w stolicy Meksyku czy sztormy na północnym Atlantyku o sile ponad 10 stopni w skali Beauforta. Odnośnie do tej ostatniej historii planowo po sześciu–siedmiu godzinach rejsu mieliśmy dopłynąć do fiordu Siglu na Islandii. Jednak wcześniej na północnym Atlantyku rozpętało się piekło. Fale miały 3–3,5 m wysokości, w porywach do 4,5 m. Wiatr wiał z prędkością 30–50 węzłów, w porywach ponad 60 węzłów. Oznacza to sztorm o sile 8–9 stopni w skali Beauforta, momentami nawet 11! Około godziny dziewiątej przez radio skontaktowała się z nami islandzka straż przybrzeżna. Ostrzegli nas, że u wejścia do fiordu Siglu są jeszcze cięższe warunki, niż mamy i że w takich warunkach nie ma nawet możliwości ratunkowych. Ponadto poinformowali nas, że lekko uspokoi się dopiero około godziny 14. Sztormowaliśmy ocean. Chodziło o to, by cały czas ustawiać łódź prostopadle do fali, żeby się nie wywróciła. Prędkość jachtu spadła do jednego–dwóch węzłów (2–3,5 km/h), ale płynęliśmy nie do celu, a we wszystkich kierunkach – w zależności od fali. Dopiero na wysokości fiordu około godziny 13.30 morze lekko się uspokoiło i zdecydowaliśmy, że płyniemy dalej do następnego fiordu – Eyja. Tu już było nieco spokojniej, choć nadal rzucało. Złe warunki pogodowe były przewidywane, ale wszystko przyspieszyło o około trzy godziny, dlatego nie zdążyliśmy przed pogorszeniem pogody, jak było w planach. Do portu w Dalviku dopłynęliśmy po 21 godzinach ciężkiego zmagania się z oceanem, choć mięliśmy być w morzu maksymalnie siedem godzin.

Wiem, że też lubisz góry.

Tak. Brałem udział w trekkingu do bazy pod Annapurną czy w górach Kirgizji. Zdobyłem Dżabal Tubkal, najwyższy szczyt północnej Afryki w Maroku i wszedłem na tepui Roraimę w Wenezueli, nie wspominając o zachwycającym otoczonym wulkanami płaskowyżu Altiplano na granicy Peru i Boliwii. I o tym wszystkim też piszę w mojej najnowszej książce. Ale w podróżach najważniejsza jest dla mnie możliwość porównania, jak żyją ludzie w innych zakątkach świata. Rozmowy z nimi. Poznanie ich światopoglądu i zapatrywań. W związku z tym przytoczę tu jedną anegdotę z książki. Niedługo po wprowadzeniu w Polsce obowiązku włączania świateł mijania w dzień byłem w Wenezueli i powiedziałem to napotkanemu w Santa Elena de Uairen Wenezuelczykowi. Na początku nie wierzył w to, co mówię, potem uznał, że to niemożliwe, a na koniec doszedł do wniosku, że robię z niego wariata! „Ale po co?” – spytał, otwierając coraz szerzej oczy i robiąc dziwny grymas na twarzy. „To niemożliwe” – powtórzył stanowczo i popukał się w czoło, nie wierząc moim słowom. Tym bardziej że nie wiedziałem, co mam mu na to odpowiedzieć, bo była noc, dookoła świeciły nieliczne tylko latarnie uliczne, a co drugi samochód nie tylko nie miał zaświeconych reflektorów, ale w ogóle miał wybite światła. Co ciekawe, nie dochodziło do wypadków ani nawet stłuczek, mimo że oświetlenie uliczne funkcjonowało tylko gdzieniegdzie. Nie udało mi się udowodnić Wenezuelczykowi, że w Polsce samochody świecić światła w dzień muszą.

I jak się to skończyło?

W oczach Wenezuelczyka wyszedłem na idiotę. Dla mnie ciekawe i wartościowe jest właśnie poznawanie całkowicie odmiennego sposobu myślenia i postrzegania oraz rozumienia świata, a także zjawisk w nim zachodzących. Tak było w postsowieckiej Kirgizji, na komunistycznej Kubie czy w dawnym kraju kanibali, czyli na Fidżi. Z kolei w Nowej Zelandii rozmawiałem z ludźmi, którzy po latach socjalizmu, od 1984 roku z dobrym skutkiem przywracali tam wolny rynek, choć o tym napisałem w książce „Na antypodach wolności”. Natomiast w „Magicznie zakurzonym Mandalaj” w przypadku Nowej Zelandii piszę bardziej o tym, jak zachwycałem się walorami przyrodniczymi tego kraju, takimi jak zjawiska geotermalne, lodowce sięgające niemal oceanu czy wieloryby w ich naturalnym oceanicznym środowisku. Zresztą w moich podróżach nie unikałem spotkań ze zwierzętami. Na przykład te same żółwie zielone mogłem podziwiać w Malezji, Omanie i na Sri Lance.

Najnowsze