Postępactwo jest załamane. Przecież było zatwierdzone („sam potężny Archikrator dał najwyższy protektorat”), że 5 listopada wybory prezydenckie w Ameryce wygra Kamala Harris, która najpierw rozsmaruje Donalda Trumpa na podłodze, a potem zawlecze przed oblicze jakiegoś niezawisłego sądu, a może nawet kilku niezawisłych sądów i w ten sposób ugruntuje „demokrację walczącą” – niczym w pewnym środkowoeuropejskim bantustanie, gdzie „demokrację walczącą” proklamowała Volksdeutsche Partei do spółki z bodnarowcami – przecież sondaże i eksperci zapowiadali mniej więcej to samo, a świat, a zwłaszcza wasale Stanów Zjednoczonych, już przygotowywali się do recepcji eksportu komunistycznej rewolucji – a tu taka nieprzyjemna siurpryza.
Donald Trump nie tylko wygrał, ale w dodatku rozgromił swoją rywalkę do tego stopnia, że schowała się w mysią dziurę, nie mając odwagi pokazać się na oczy swoim zwolennikom. Udało jej się zdobyć zaledwie 226 głosów elektorskich spośród 538, podczas gdy Donald Trump zdobył ich 312 przy minimum koniecznym do wygrania wyborów w ilości 270.
Nawiasem mówiąc, kampania wyborcza polegała między innymi na tym, że oboje uczestnicy robili wszystko, by przekonać obywateli, że przeciwnik absolutnie nie nadaje się na prezydenta USA. Jestem przekonany, że zarówno z jednej, jak i z drugiej strony mogło to się w znacznym stopniu udać – ale kiedy już znaczna część obywateli została przekonana, że zarówno jeden, jak i drugi kandydat się nie nadaje, trzeba było jednak któregoś wybrać.
W takich okolicznościach trudno uwierzyć, że tak zachwalana demokracja jest najlepszym sposobem wyłaniania Umiłowanych Przywódców. Na przykład nie tylko w Stolicy Apostolskiej, ale i w Unii Europejskiej, aparat władzy w zasadzie wyłaniany jest metodą kooptacji, a nie demokracji. Warto zwrócić uwagę, że ten aparat Stolicy Apostolskiej przez setki lat całkiem sprawnie administrował w tej chwili ponad miliardem katolików na świecie. Kłopoty mogą zacząć się dopiero teraz, kiedy zaczęto eksperymentować z tak zwaną „synodalnością”, której nikt nie potrafi w sposób zrozumiały zdefiniować – o co naprawdę tu chodzi – więc tak zwane „masy” podejrzewają, że na pewno chodzi o coś złego, bo w przeciwnym razie ani papieżowi Franciszkowi, ani purpuratom nie zabrakłoby inteligencji, żeby w sposób zrozumiały to wyjaśnili.
Z kolei w Unii Europejskiej kooptacja jest nawet bardziej zrozumiała, bo przecież w IV Rzeszy, która nie może wszak różnić się w sposób istotny od Rzeszy III, żadnej demokracji być nie może – co wyjaśnił raz na zawsze wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler. Dlatego w naszym bantustanie Volksdeutsche Partei, przy pomocy bodnarowców niwelując teren pod budowę Generalnej Guberni, dąży do monopolu politycznego, nazywając to „demokracją walczącą”.
Słychać wycie…
Wróćmy jednak do wyborów amerykańskich, którym wyniki okryły nieutulonym żalem środowiska postępackie, z Judenratem „Gazety Wyborczej” na czele. Pan red. Michnik najwyraźniej przeżywa kryzys, więc nie zdążył przekazać stosownego komunikatu, w związku z czym mikrocefale jeszcze nie wiedzą, co myślą. Na razie Judenrat wysunął koncepcję napuszczenia na prezydenta-elekta Donalda Trumpa „ekologów”. Nie jest przy tym jasne, o jakich ekologów konkretnie chodzi, więc możliwe, że Judenrat wyśle do Ameryki ekipę „ostatniego pokolenia”, żeby się do Donalda Trumpa przykleiła i w ten sposób odebrała mu swobodę ruchów. W przeciwnym bowiem razie Donald Trump jako prezydent, nie będzie miał przeciwnego sobie Senatu ani Izby Reprezentantów, więc będzie miał państwo sterowne. W takiej sytuacji spróbujmy zastanowić się, jakie ważne konsekwencje wynikają dla nas, to znaczy – dla wasali Stanów Zjednoczonych, dla członków NATO i wreszcie – dla Polski.
Wnioski dla wasali
Otóż dla wasali Stanów Zjednoczonych zwycięstwo Donalda Trumpa oznacza, że niebezpieczeństwo, iż USA staną się eksporterem rewolucji komunistycznej przede wszystkim dla swoich wasali – bo reszta świata nie byłaby może na ten eksport tak podatna – zostało oddalone.
W przypadku wygranej Kamali Harris byłoby ono nieuchronne, jako że reprezentuje ona lewe skrzydło Partii Demokratycznej będącej odpowiednikiem europejskiej socjaldemokracji, a to lewe skrzydło, to czysta komuna. Zresztą podczas swojej kampanii koncentrowała się ona na „wyzwalaniu” coraz to nowych grup proletariatu zastępczego: „kobiet”, zboczeńców seksualnych, amatorów amerykańskiego socjalu, czyli tak zwanych „migrantów” – a kwestię, skąd wziąć na to wszystko szmalec, zbywała frazesami.
Tymczasem w USA, chociaż nadal ciągną one grubą rentę z tego, iż dolar jest walutą światową, co usiłuje obalić BRICS, rozrzutność rządu pociąga za sobą takie same konsekwencje, co w pozostałych bantustanach; poziom życia spada, rosną ceny i tak dalej. Dla przykładu, o ile przed czterema laty cena galona benzyny tzw. „Błękitnej Sunoco” wynosiła 2 dolary 90 centów, to teraz już 5 dolarów – i tak ze wszystkim. Tymczasem Donald Trump zapowiada, że będzie bronił gospodarczych interesów Ameryki – nie tylko przed Chinami, ale i przed Europą. Nasi Umiłowani Przywódcy wydają się na to kompletnie nieprzygotowani – bo trudno uznać za poważne deklaracje PSL, że ma „znakomite kontakty” zarówno z jedną, jak i drugą stroną amerykańskiej sceny politycznej. Prawdopodobnie są to tylko przechwałki bez pokrycia, a tak naprawdę to oferta: wykorzystajcie nas! – oczywiście w zamian za jakieś polityczne koncesyjki.
Co dalej z wojną na Ukrainie
Drugą sprawą jest wojna na Ukrainie. Donald Trump wielokrotnie zapowiadał, że on by ją zakończył w ciągu jednego dnia. To możliwe; wystarczy, że zamknie Ukrainie finansowanie i wojna skończyłaby się z braku prochu. No dobrze – ale jak może się ona zakończyć? Kazimierz Górski, trener naszej reprezentacji piłkarskiej mawiał, że gra się tak, jak przeciwnik pozwala. W tej sytuacji najbardziej prawdopodobnym zakończeniem wojny – o czym zresztą już pisze amerykańska prasa – jest zamrożenie konfliktu. Rosjanie utrzymają to, co zajęli, z Krymem włącznie. Między pozycjami rosyjskimi a ukraińskimi będzie ustanowiona strefa zdemilitaryzowana – jeszcze nie wiadomo, pod czyim nadzorem. Rosja uzyska gwarancję, że co najmniej przez najbliższe 20 lat Ukraina nie zostanie zaproszona do NATO, a ktoś – jeszcze nie wiadomo kto – stworzy jej jakieś gwarancje bezpieczeństwa. Jeśli tak, to wniosek nasuwa się oczywisty – Ukraina tę wojnę przegrała, tracąc co najmniej 20 procent terytorium, mnóstwo zabitych i rannych, odnosząc zniszczenia materialne i tak dalej – a perspektywa, że koszty jej odbudowy pokryje Rosja, jest tak samo prawdopodobna, jak fantasmagorie szefa ukraińskiego wywiadu, który bredził, że zwycięstwo Ukrainy ma oznaczać demilitaryzację europejskiej części Rosji. Co więcej, znając nastawienie Donalda Trumpa do europejskich sojuszników i jego dążenie do odbudowy amerykańskiej gospodarki, wydaje się prawdopodobne, że USA zechcą koszty odbudowy Ukrainy przerzucić w lwiej części na Europę. No a w ramach „Europy” państwa silniejsze i mądrzejsze też będą się starały obciążyć kosztami odbudowy Ukrainy państwa słabsze i głupsze – ot właśnie takie jak Polska.
Na tym odcinku narobiliśmy już tyle głupstw, że należy się obawiać, iż będziemy w nie brnęli coraz głębiej, zwłaszcza, że Volksdeutsche Partei wykona każdy niemiecki rozkaz, a były Naczelnik Państwa, jeśli tylko Waszyngton ukaże mu rąbek nadziei na odzyskanie żerowiska, bez rozkazu zrobi to samo, albo nawet jeszcze więcej.
Zadanie dla prezydenta Dudy
I sprawa trzecia – chyba najważniejsza, z naszego, polskiego punktu widzenia. Czy prezydent USA Donald Trump potwierdzi pozwolenie udzielone w marcu ub. roku przez prezydenta Józia Bidena Niemcom, że mogą urządzać Europę po swojemu, czy też raczej je uchyli? Jest to sprawa o zasadniczym dla Polski znaczeniu – bo od tego zależy, czy stanie się ona Generalną Gubernią w ramach IV Rzeszy, czy też uchroni się od tego losu.
Nieszczęściem jest to, że rządy w Polsce sprawuje akurat Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, który otrzymał od Berlina zadanie niwelacji terenu pod budowę Generalnej Guberni. Toteż póki jeszcze Andrzej Duda jest prezydentem, powinien zrobić wszystko, co tylko możliwe, by przekonać amerykańskiego prezydenta do uchylenia tamtego pozwolenia. W pierwszej kolejności zaś powinien – bez specjalnego oglądania się na premiera Tuska czy Księcia-Małżonka – nawiązać przyjazne stosunki z Wiktorem Orbanem – bo podtrzymywanie dotychczasowej wrogości może skłonić Donalda Trumpa do przekonania, że w takiej sytuacji może rzeczywiście lepiej będzie oddać Niemcom te wszystkie bantustany w arendę.
W tym celu pan prezydent Duda powinien przezwyciężyć swoją dotychczasową nieśmiałość i skłonić prezydenta Trumpa – nawet jeśli on sam tego panu prezydentowi Dudzie nie zaproponuje – by – korzystając z sytuacji, gdy i Senat, i Izba Reprezentantów jest po jego stronie – doprowadzić do uchylenia ustawy nr 447, która wisi nad nami na podobieństwo miecza Damoklesa. Prezydent Trump z własnej inicjatywy nie będzie narażał się tamtejszemu lobby żydowskiemu, bo nie jest on prezydentem Polski, tylko Stanów Zjednoczonych. Jest jednak punkt zaczepienia, bo podczas swojej kampanii wyborczej Donald Trump zauważył, że chociaż podlizywał się Żydom i jako prezydent, i teraz – oni w przeważającej większości – bo oczywiście są wyjątki – zieją do niego nienawiścią – co widać nawet na przykładzie świecącego światłem odbitym warszawskiego Judenratu z Czerskiej. Zatem trzeba próbować, bo chociaż jest to sprawa trudna, to – jak powiedział mi szef waszyngtońskiego Instytutu Polityki Światowej – „trudne sprawy też trzeba podejmować” – a miał na myśli właśnie majątkowe roszczenia żydowskie. Jeśli się nie uda – gorzej nie będzie, ale jeśli się uda, to prezydent Duda zakończyłby swoją drugą kadencję efektownym fajerwerkiem.