Na przestrzeni wieków państwo niemieckie na każdym etapie swojego rozwoju dążyło do tworzenia międzynarodowych struktur, oczywiście zawsze pod własnym przywództwem. Przez wiele wieków to dążenie przechodziło w stan mimikry, jednak zawsze trwało i przejawiało się w działaniach czy to austriackich Habsburgów, czy później pruskich Hohenzollernów.
Oczywiście rodzi się pytanie czy takie działanie nie napotykało na sprzeciw innych narodów? Oczywiście tak! Najbardziej dosadnie scharakteryzował to John z Salisbury, urodzony w Anglii biskup Chartres, który w liście do przyjaciela pisał: „Kto upoważnił Niemców do sądzenia narodów? Kto dał tym brutalnym i impulsywnym ludziom władzę określania według ich upodobania, kto ma zostać księciem ponad głowami synów człowieczych? Słowa te padły już w 1160 roku i odnosiły się do intryg cesarza Fryderyka Barbarossy. Równie dobrze mogły by jednak paść 300 lat wcześniej lub 500 lat później…
W pewnym momencie wydawało się jednak, że kres tym ambicjom położy pewien rezolutny prowincjusz z odległej Korsyki po tym, gdy przybył do Paryża i w ciągu kilkunastu lat niemal przewrócił do góry nogami cały odwieczny porządek rzeczy w Europie. Napoleone Buonaparte – bo o niego tu chodzi – w swym rewolucyjnym zapale doprowadził bowiem w 1806 roku do złożenia do grobu tytułu i łączącej się z nim idei Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Od tej pory Franciszek z dynastii habsbursko-lotaryńskiej, drugi tego imienia, tytułował się już jedynie Cesarzem Austrii.
Żelazny tandem
Życie jednak nie znosi próżni. Kiedy z tej wielkiej rozgrywki wycofali się Habsburgowie, to schedę po nich ponieśli inni niemieccy dynaści – pruscy Hohenzollernowie. Oczywiście słynący ze swojej systematyczności Niemcy przystąpili do dzieła z typowo teutońskim uporem i konsekwencją. By móc jednoczyć Europę, najpierw trzeba było przecież zjednoczyć same Niemcy. A te w wyniku reformacji, straszliwej wojny trzydziestoletniej, a potem kolejnego szatkowania kraju przez Francuzów pod wodzą Napoleona, były w stanie totalnego rozdrobnienia. Na Pierwszą czy też Starą Rzeszę składało się ponad sto różnych organizmów państwowych: królestw, księstw, hrabstw czy niepodległych biskupstw. Obok dużych struktur takich jak choćby Królestwo Czech, mieliśmy tam również mikroskopijne księstewka Turyngii, z których śmiano się, że można je przerzucić kamieniem.
Stara Rzesza była niemal bliźniakiem, kopią naszej Rzeczpospolitej. Podobnie jak u nas potężnieli w siłę książęta, wyszarpując stale od Cesarza nowe przywileje, a nasi kresowi magnaccy „królewięta” prowadzili zupełnie swobodną, niezależną politykę, w ogóle nie licząc się z autorytetem Króla – tak samo wyrosła, przekraczając granice Rzeszy, „wylewając się” niejako z jej rubieży, potęga wschodnich książąt-elektorów, najpierw saskich Wettynów, a potem pruskich Hohenzollernów. Podobnie jak nasza Rzeczpospolita, Stara Rzesza słabła stopniowo, pozwalając na stopniowe odrywanie poszczególnych części-prowincji ze swego ciała. Sąsiedzi Rzeszy odrywali stare cesarskie miasta i ziemie: Francuzi Wielkiego Ludwika, forsowali „reuniony”, Szwedzi – zajmując stare, pomorskie porty nad Bałtykiem.
I tak jak Rzeczpospolita w swym przedśmiertnym paroksyzmie podjęła próbę ratowania państwa, uchwalając Konstytucję 3 Maja, tak Sejm Rzeszy w 1803 roku – gdy Francuzi już na dobre panoszyli się nad Renem i Łabą – podjął próbę wielkiej reformy, nawet formalnie likwidując mnóstwo quasi-państewek. W obu przypadkach na te działania było już za późno.
Idea Rzeszy nie umarła, bo umrzeć po prostu nie mogła. Nadal była Wielkim Marzeniem. Żeby Słowo mogło się zrealizować, potrzeba było człowieka o żelaznym charakterze, który jasno wytyczyłby cel i uparcie krok po kroku go realizował. I takiego człowieka Niemcy w końcu dostali. Nazywał się Otto Eduard Leopold von Bismarck-Schönhausen. Wyglądał jak kapral armii pruskiej, ale miał żelazną wolę i żeby spełnić swoje plany, nie cofał się przed niczym, gotów podpalić cały świat, żeby tylko zrealizować swoje marzenia. Dodatkowo przy jego boku stanął prawdziwy bóg wojny, piekielnie zdolny oficer sztabowy Helmuth Karl Bernhard von Moltke. Człowiek, który ze sztabu generalnego armii pruskiej stworzył bezbłędną biurokratyczną machinę, a z samej armii śmiercionośną siłę zdolną wykorzystać takie dobrodziejstwa jak kolej żelazna do podboju Europy.
Ten tandem nie miał jeszcze siły stworzyć XIX-wiecznej Unii Europejskiej pod niemieckim przewodem, ale wytyczył drogę swoim następcom, jasno wskazując, że to właśnie militarne rozstrzygnięcia są najlepszą, najskuteczniejszą drogą do osiągnięcia wyznaczonych celów. Jak mawiał Machiavelli, „wojna jest tylko przedłużeniem polityki” i zapewne ta myśl przyświecała Żelaznemu Kanclerzowi. Niemcy tą drogą dość konsekwentnie kroczyli aż do 1945 roku, kiedy w końcu zrozumieli, że to ślepa uliczka.
Mitteleuropa
Musiało upłynąć blisko pół wieku, by Niemcy odważyli się ujawnić zdumionemu światu, że zjednoczenie ich kraju to tylko przystanek, pierwszy etap na drodze do tworzenia zupełnie nowego porządku na Starym Kontynencie. Kolejnym przystankiem miała być bowiem Mitteleuropa. Oczywiście termin ten ukuł Friedrich Naumann, który w roku 1915 wydał swoją książeczkę pod tym właśnie tytułem, która rozeszła się w krajach niemieckojęzycznych w milionowym nakładzie. Pojęcie Europy Środkowej w kontekście geopolitycznym rodziło się jednak już wcześniej, stopniowo przybierając coraz bardziej realne kształty.
Mitteleuropa stanowiła bowiem pewne naturalne przedłużenie starych koncepcji Bismarcka, bo choć jego zastępcy odrzucili jego taktykę unikania konfliktów na obszarze Środkowej Europy, to jednak geopolityczne obawy wynikające ze specyficznego położenia Niemiec na mapie Europy pozostały. Bismarck bowiem jak ognia obawiał „okrążenia Niemiec” przez jego wrogów. Była to jego słynna Albtraum der Koalitionen, czyli koszmar koalicji, a może raczej koalicyjny zły sen. Niemcy jak ognia bali się zemsty Francuzów po upokorzeniu wojny lat 1870-71. Bismarck w związku z tym pragnął oddalić zainteresowanie mocarstw od swojego kraju. Kierował ich uwagę w stronę zamorskich kolonii czy „Chorego Człowieka Europy” – konającej Turcji. Jednak, jak to często bywa, kolejne pokolenie nie chciało już słuchać starego kanclerza. Zamiast na dyplomację i prowadzenie pasywnej polityki zewnętrznej, wolało stawiać na aktywną politykę i posługiwanie się w tym celu wszystkimi dostępnymi narzędziami, w tym również militarnymi, które uważało za najważniejsze. Ludzie z otoczenia cesarza Wilhelma II traktowali bowiem wojnę i aneksję jako formę obrony, prewencji, która umożliwi Niemcom wyjście ze strefy zagrożenia wynikającego właśnie z Zentrallage, czyli geograficznego położenia w Europie.
Żeby to osiągnąć, należało jednak zniszczyć i podeptać całą dotychczasową politykę. Po kongresie Wiedeńskim 1815 roku obowiązywała bowiem zasada kontynentalnej Równowagi Sił, nazwana zgrabnie przez Klemensa von Matternicha „Koncertem Mocarstw”. Jednak dla Niemców taka sytuacja oznaczała konserwowanie układu, w którym Niemcy – niedopuszczone niemal do podziału kolonijnych łupów – były osłabione i skazane na znoszenie upokorzeń ze strony Wielkiej Brytanii, której przywódcy od wieków hołdowali zasadzie Balance of Powers. Dodatkowo oznaczało to konieczność dalszego tkwienia w Mittellage, co mogło oznaczać śmiertelne zagrożenie bytu narodowego. Dlatego Niemcy na początku XX wieku ten porządek jednostronnie, bezceremonialnie odrzucili.
Profesor John Laugland w swej książce „Zatrute źródła Unii Europejskiej” tak opisał reakcję cesarza Wilhelma II na słowa angielskiego Lorda Kanclerza – Lorda Haldane’a, który w rozmowie z niemieckim ambasadorem w Londynie ostrzegał swego rozmówcę, że Wielka Brytania nie zgodzi się na utworzenie Zjednoczonej Grupy Kontynentalnej pod przewodem cesarskich Niemiec.
„Cesarz, czytając raport z tej rozmowy, zareagował najordynarniejszymi słowami. W charakterystycznym ataku gniewu oświadczył, że angielska zasada »równowagi sił« jest idiotyzmem, który spowoduje, że Anglia na wieki stanie się naszym wrogiem. Zasada równowagi sił nie była dla niego niczym innym jak sposobem »narodu kramarzy«, by inni nie użyli miecza do obrony własnych interesów”.
W istocie więc wybuch I wojny światowej był całkowitą zmianą zasad prowadzenia polityki i próbą uporządkowania jej na nowych podstawach – takich, które lepiej odpowiadałyby Niemcom. Nie przypadkowo Niemcy już w pierwszych dniach wojny zaatakowali Holandię i Belgię, jeszcze zanim Austriacy wkroczyli do Serbii (a przecież to kwestia serbska była formalnie przyczyną wypowiedzenia wojny). Neutralność Niderlandów, w tej czy innej formie, była zawsze najświętszą dewizą brytyjskiej polityki w Europie. Ten, kto ją łamał, tak jak np. Napoleon, zawsze stawał się celem ataku Albionu. Atak na Flandrię w sierpniu 1914 był więc jawnym aktem zerwania z fundamentem Balance of Powers przez cesarza Wilhelma. To gwałtowne wejście Anglików do wojny zaskoczyło zresztą rząd niemiecki, który liczył, że ci pozostaną neutralni. Jednak Anglia zareagowała zgodnie ze swoim wielokrotnie przećwiczonym automatyzmem. Naiwność Niemców musi dziwić, ale podobny błąd Hitler popełni 25 lat później…
Wracając do koncepcji Mitteleuropy, to zanim Naumann wydał swoją książkę, w której opisał swoją dość odważną koncepcję geopolityczną, jej szczegółowy opis zawarł kanclerz Niemiec Theobald von Bethmann-Hollweg. 9 września 1914 skierował on do tronu tajny memoriał (zwany w źródłach anglosaskich „wrześniowym programem gospodarczym”), w którym zawarł plan utworzenia po zwycięskiej wojnie światowej „środkowo-europejskiej unii gospodarczej z udziałem Francji, Belgii, Holandii, Danii, Austro-Węgier, Polski i ewentualnie Włoch, Szwecji i Norwegii. Związek ten […], zachowując pozory równouprawnienia swoich członków, faktycznie jednak pod przywództwem niemieckim, musi ustalić hegemonię gospodarczą Niemiec nad Europą środkową”. Dodatkowo kanclerz postulował powiększenie obszarów kolonii niemieckich w Afryce i oderwanie od Rosji znacznych, ale bliżej nie określonych obszarów.
A zatem w tym kontekście Naumann nie napisał nic nowego, sprecyzował jedynie niemieckie roszczenia na Wschodzie, postulując utworzenie marionetkowego państwa Ukraińców, a również „wolnego” państwa krymskiego. Pewnym novum było jednak odejście od koncepcji prostych czy wręcz prostackich terytorialnych aneksji na rzecz unii gospodarczej, niepodległych formalnie państw. Mówiąc krótko, Niemcy po raz pierwszy wysunęli postulat utworzenia jakiejś gospodarczej unii europejskiej, naturalnie pod prymatem niemieckim. Dla Bethamnna-Hollwega niemiecki ekonomiczny imperializm stał się bowiem remedium na osiągnięcie przez hegemoniczne Niemcy bezpieczeństwa. Program Bethmanna-Hellwega zakładał stworzenie wobec Niemiec swoistej strefy bezpieczeństwa, złożonej z krajów, które Niemcy mogły zdominować ekonomicznie, ale formalnie nie mogły ich przyłączyć.
Czy te pomysły już się nam z czymś nie kojarzą? Jak Państwo widzą, historia niepokojąco często lubi się powtarzać… Na marginesie warto dodać, że zapewne był to, w rozumieniu cesarskiej elity, plan przygotowawczy do całkowitego, również politycznego podporządkowania Niemcom tak ukształtowanej „Europy”. Prusacy przecież to „przećwiczyli”, przed formalnym Zjednoczeniem Niemiec utworzyli najpierw na tym obszarze tzw. Zollverein, czyli Związek Celny – unia gospodarcza poprzedziła wcześniej polityczno-administracyjną unifikację.
Jednak pierwszy plan militarnego zorganizowania Unii Europejskiej był nieskuteczny. Niemcy przegrały wojnę. Rację miał Stary Kanclerz, który – póki żył – bronił kraje centralne przed wojną na dwa fronty. Niemcy Wilhelma, a potem Hitlera dwa razy przeliczyły się, sądząc, że zewnętrzne mocarstwa morskie nie wejdą do wojny (w czasie pierwszej wojny światowej) lub wejdą na tyle późno, że będzie już po herbacie (w czasie drugiej wojny światowej).
Tekst jest fragmentem wstępu do książki: Stanisław Michalkiewicz, Marek Skalski „Porcja Jadu – zatrute korzenie Unii Europejskiej”, która ukaże się nakładem wydawnictwa „Biblioteka Wolności”. Książkę można zamówić w przedsprzedaży w cenie 39 zł na stronie www.sklep-niezalezna.pl