Zwolennicy budowy elektrowni atomowej w Kazachstanie wygrali zarządzone przez prezydenta Kasyma-Żomarta Tokajewa referendum, w którym mieli odpowiedzieć na pytanie, czy chcą, żeby w ich kraju zaczęły powstawać jądrowe siłownie. Kazachowie dali się przekonać swoim władzom, że nowoczesne elektrownie atomowe nie stanowią dla nich zagrożenia.
Przyjęli też argumenty prezydenta, który lobbując za ich budową przekonywał, że pozwoli ona lepiej wykorzystać własne surowcowe możliwości. Wynik referendum jest niewątpliwie sukcesem prezydenta Tokajewa. Kazachstan jest bowiem państwem, na terenie którego przez wiele lat funkcjonował poligon jądrowy w Semipałatyńsku, na terenie którego przez wiele lat władze ZSRR prowadziły doświadczenia z nowymi rodzajami broni jądrowej, testując jej niszczycielską siłę.
Centralna Komisja ds. Referendum w sprawie budowy w Kazachstanie elektrowni atomowej ogłosiła wyniki przeprowadzonego w tej sprawie głosowania. Prawo udziału w nim miało 12 mln 284 tys. obywateli. 7 mln 820 tys. z nich, czyli 63,66 proc. uprawnionych, opowiedziało się za budową elektrowni atomowych w republice. Komentator „Kazinform” stwierdził, że referendum stało się ostatnim podsumowującym słowem w dyskusji o przyszłości energetyki jądrowej w Kazachstanie.
Referendum, czego można się było spodziewać, miało bardzo burzliwy przebieg. Przeciwnicy energii atomowej wracali do skutków funkcjonowania w republice jądrowego poligonu w Semipałatyńsku. Przywoływali przykład wioski Kajnar, położonej w pobliżu poligonu, w której od 1949 r. do 1991 r., gdy trwały na nim próby, setki osób zmarło od różnego typu onkologicznych dolegliwości.
Kasym Żomart-Tokajew przekonywał jednak rodaków, że Kazachstanowi jest potrzebna „czyta atomowa energia”. Jej pozyskanie ma według niego zasadnicze znaczenie dla przyszłości gospodarki republiki. Podkreślał on, że zajmuje ona pierwsze miejsce pod względem wydobycia rudy uranu. Kazachstan dysponuje też niezbędną bazą przemysłową do jej przerobu na atomowe paliwo. Elektrownia atomowa, zdaniem Tokajewa, byłaby logicznym dopełnieniem całego systemu. Prezydent nadmienił też, że w Kazachstanie już funkcjonują doświadczalne reaktory, umożliwiające kształcenie kadr. Uwypuklił kwestię, że już w przyszłości w państwie podejmowano decyzję o budowie siłowni atomowej, ale ostatecznie ambitne plany pozostały na papierze.
Wszystko na jedną kartę
Argumentem podnoszonym przez Tokajewa był też fakt, że 70 proc. energii elektrycznej Kazachstan pozyskuje z elektrowni węglowych, których większość jest już tak wyeksploatowana, że powinna być wyłączona z użytku. Ich częste awarie powodują, że całe partie kraju są regularnie odłączane od dostępu do prądu. Tokajew rzucił na szalę cały swój autorytet. Wiedział, że sondaże dają wprawdzie przewagę zwolennikom budowy elektrowni atomowych, ale niewielką. W sierpniu br. za budową było tylko 53,1 proc. respondentów. Sytuacja była więc niepewna. Ostatecznie jednak większość obywateli Kazachstanu poparło ideę budowy elektrowni atomowych. Wydaje się, że przesądzającą kwestią był fakt, że w 2030 r. republika stanie wobec problemu deficytu energii elektrycznej i aby go uniknąć, musi natychmiast zacząć budowę nowych elektrowni węglowych lub gazowych. Rozpoczęcie budowy elektrowni atomowych, które załatwią sprawę deficytu energii na dłuższą perspektywę, wydawało się więc pociągnięciem najbardziej racjonalnym. Wynik referendum jest niewątpliwie zwycięstwem Tokajewa. Teoretycznie mógł rozpocząć budowę elektrowni wcześniej, opierając się wyłącznie na opiniach ekspertów. Uznał jednak, że w tej kwestii powinien wypowiedzieć się naród. Zastrzegł, że uszanuje każdą jego decyzję. Jeżeli powie „nie”, to jego rząd będzie szukał innych rozwiązań. Będą budowane elektrownie gazowe lub węglowe.
Tak lub nie!
By nikt nie zarzucił mu matactwa, w referendum nie było żadnych skomplikowanych czy podchwytliwych pytań. Biorący udział w referendum mieli skreślić tylko słowo tak lub nie. Odpowiedź „tak”, czyli za budową atomowego sektora, daje Tokajewowi mocną kartę do ręki przy następnych działaniach. Wiadomo przecież, że lobby ekologiczne tak łatwo nie skapituluje. Opłacane z zewnątrz będzie protestować, jeżeli nie przeciwko idei budowy siłowni atomowej, bo przecież naród powiedział tak, to np. przeciw miejscu jej lokalizacji. Władze zapowiedziały, że pierwszą „atomówkę” planują wznieść w miejscowości Ulken nad jeziorem Bałchasz w ałmackim obwodzie. Ma ona kosztować 11,2 mld USD. Ma spełniać najnowsze standardy bezpieczeństwa, wymogi ekologiczne itp. Elektrownia ma używać wyłącznie kazachskiego paliwa. Mimo zapewnień, że będzie absolutnie bezpieczna, ekolodzy ostro protestują przeciwko jej budowie właśnie nad jeziorem Bałchasz. Twierdzą, że jest ono absolutnym unikatem, cudem natury, który elektrownia może zniszczyć. Protesty będą z pewnością się nasilać. Ekolodzy będą się zapewne odwoływać i szukać poparcia, gdzie się da. Ekipa Tokajewa będzie musiała sobie z nimi jakoś poradzić.
Kto będzie wykonawcą?
Nie jest to oczywiście jedyne zmartwienie władz Kazachstanu związane z realizacją atomowej inwestycji. Muszą one jeszcze wybrać wykonawcę przedsięwzięcia. Od dawna za swoją ofertą lobbuje w Kazachstanie „Rosatom”, który oferuje stworzenie całego kompleksowego atomowego sektora, czyli nie tylko elektrowni, instytutów badawczych itp. Tym właśnie rosyjski koncern przekonał do siebie Ankarę i Kair.
„Rosatom” ma oczywiście poważnych konkurentów, którzy też nie zasypiają gruszek w popiele. Wśród nich są też koncerny chińskie, japońskie, francuskie, niemieckie, a ostatnio także amerykański. Astaran ustami pierwszego wicepremiera rządu Romana Sklara oficjalnie oświadczyła, że chciałaby, by pierwszą elektrownię atomową zbudowało konsorcjum złożone z firm pięciu państw. Czy utworzenie takiego jest realne, nie wiadomo. Wszystkie koncerny specjalizujące się w tego typu inwestycjach chcąc dostarczać kompleksowo całą technologię, choć godzą się na zatrudnianie podwykonawców. Sprawa jest rozwojowa. Najbliższe tygodnie, choć raczej miesiące, dadzą odpowiedź, jak szybko w Kazachstanie powstanie pierwsza atomowa siłownia.