Polityki wspólnotowe są tak irracjonalne, że dewastują konkurencyjność i możliwości rozwojowe gospodarek – mówi dr Artur Bartoszewicz, wykładowca SGH.
Rozmawia Tomasz Cukiernik.
– W mojej nowej książce „Dwadzieścia lat w Unii. Bilans członkostwa” jeden z rozdziałów nosi tytuł „Te przeklęte dotacje”. Co by Pan powiedział Polakom, którzy uważają, że dobrobyt Polski wziął się z członkostwa w UE, a w szczególności z unijnych dotacji?
– Ludzie są przekonani, że środki europejskie magicznie spadają z nieba i zmieniły nam rzeczywistość. W praktyce zapominamy, że cały budżet unijny jest tworzony przez budżety państw członkowskich. Zobowiązania są realizowane z budżetu państw członkowskich, czyli naszych podatków.
To, co ostatecznie jest realizowane, to polityki horyzontalne i sektorowe, a więc Komisja Europejska zobowiązuje państwa członkowskie do realizacji określonych typów inwestycji. Te inwestycje są konfinansowane ze strony państwa członkowskiego. Ale to, co jest najgorsze, to cały system dotacyjny, który został uruchomiony wobec gospodarki. Przedsiębiorstwa w Polsce i Europie zostały totalnie uzależnione od pieniądza publicznego. Duża część przedsiębiorstw czeka na to, żeby zrealizować jakieś działania, dostać dotację, która ma magicznie zmienić efektywność realizacji jakiegoś przedsięwzięcia, czyli de facto degradujemy własną gospodarkę, akceptując realizację inwestycji, które w normalnych warunkach gospodarczych nigdy by nie zaistniały. Obniżamy ich efektywność, produktywność, obniżamy konkurencyjność. Likwidujemy tę konkurencyjność, wzmacniamy decyzje władcze poszczególnych państw pomimo tego, że posiadamy reguły europejskie, które mają chronić konkurencję. Artykuł 107 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej jest silnie wykorzystywany przez największe państwa członkowskie.
Transformację energetyczną i Zielony Ład Niemcy finansują, wzmacniając swoje podmioty pieniądzem publicznym, wiedząc, że żadne inne państwo członkowskie nie jest w stanie wyłożyć takich pieniędzy w celu utrzymania konkurencyjności swojej gospodarki. To są inwestycje, które w dużej części zdegradowały polską gospodarkę. Wytworzyły koszty dla samorządów, które nigdy by nie zostały zrealizowane. Na te inwestycje samorządy by się nie zgodziły, więc one obniżyły efektywność funkcjonowania samorządów, zwiększyły koszty ich funkcjonowania. Poszczególne jednostki samorządu terytorialnego mają trudności w budżetowaniu. Ile samorządów zmieniało swoje centra miast, rynki, zabetonowując je kostkami Bauma? A dzisiaj jest nowa ideologia: zdzierać te wszystkie kostki i kamienie. Będziemy sadzić drzewa. Za chwilę znowu pojawi się nowa teoria, która będzie twierdziła zupełnie coś innego. To wszystko jest realizowane z podatków w ramach polityk wspólnotowych, które – jak się im głębiej przyjrzeć – są tak irracjonalne, że dewastują konkurencyjność gospodarek i możliwości rozwojowe. Tworzą państwa socjalistyczne, model wręcz komunistyczny. To nie uczestnik rynkowy, nie logika dbania o rzeczywistą potrzebę obywateli, tylko ideologie kształtują kierunki wydatkowania pieniądza publicznego i zmieniają siłę uczestników rynku. Masę podmiotów w Polsce utworzono jako beneficjentów dotacji unijnych. Nic nie zrobiły dla gospodarki. Realnie nic po tym, co zrobiły, nie zostaje. Ale kasa została wtłoczona w te przedsiębiorstwa i doradztwo, i szkolenia, i różnego rodzaju fikcyjne projekty tożsamościowe, integracyjne. To fikcja, która przez lata jest wykonywana, włączania do rynku pracy, mechanizmów związanych z rozwiązaniami systemowymi…
Miliardy, które zostały rozdysponowane, spowodowały tylko to, że stworzono zaburzenia rynkowe i pojawili się nowi milionerzy, a żadne problemy nie zostały rozwiązane. To nie było celem. Celem było samo wydatkowanie funduszy unijnych. Spatologizowaliśmy gospodarkę. Uzależniliśmy się. I jeszcze traktujemy to jako taki nadzwyczajny dar, za który oddamy wszystko. To wszystko, co działo się w ostatnich latach z KPO i domaganie się uruchomienia KPO w sytuacji, kiedy duża część KPO to dług, czyli żądania prawa do zaciągnięcia długu, pokazuje, jak zostaliśmy zdemoralizowani jako społeczeństwo. A ta demoralizacja rozpoczęła się tzw. darmowym pieniądzem – środkami przedakcesyjnymi. Byliśmy kupowani jako społeczeństwo, poszczególne grupy społeczne z programów ISPA, SAPARD, EQUAL. Było kupowanie, kupowanie, kupowanie… W kolejnych perspektywach nastąpiło dalsze pogłębianie. Potem nagle zawieszenie finansowania w celach zastraszenia. To jest przemoc finansowa, która w rodzinach często funkcjonuje i dokładnie w tym samym modelu została zastosowana wobec państwa członkowskiego. Jak Polacy usłyszeli, że może nie dostaną kolejnych pieniędzy, z przerażeniem zaczęli żądać od swoich decydentów podporządkowania się w całości bezkrytycznie wszystkiemu, czego chce Komisja Europejska, bo pieniądze muszą być otrzymane. To pokazuje, w jakim jesteśmy stanie emocjonalnym jako naród. Jak za srebrniki potrafimy sprzedać wolność, suwerenność i jeszcze wierzyć w to, że te środki magicznie rozwiążą nam problemy.
Ci, którzy zarabiają na tych środkach, robią ogromny lobbing i roszczenie wobec pozostałej części społeczeństwa. Jedyną grupą, która się sprzeciwiła, są obecnie rolnicy. Rolników, których się przekupywało, demoralizowało, nadal się chce przekupić pieniędzmi, żeby wrócili do swojej pozycji podporządkowanego. Na szczęście ta grupa społeczna okazuje się na tyle silna, że w momencie, kiedy zauważyła i uświadomiła sobie, że Zielony Ład jest dla niej totalnym zagrożeniem destrukcyjnym, powodującym, że oni w ogóle nie będą w stanie produkować i pracować na własnej ziemi, to jest ogromny bunt. A jednocześnie mamy sprzeciw władz, dużej części obywateli, którzy właśnie to zdemoralizowanie wykorzystują przeciwko rolnikom, twierdząc, że brali pieniądze i dzięki temu tak cudowanie się wzbogacili. A w praktyce – przypomnijmy sobie – wszystkie pieniądze, które szły, miały charakter rekompensujący za zwiększanie kosztów, które były wytwarzane decyzjami Komisji Europejskiej. Głupie i niepotrzebne decyzje. Przygotowanie polskiego rolnictwa do członkostwa w Unii Europejskiej bądź też funkcjonowania w strukturach europejskich wymagało ogromnych kosztów i dostosowań, a dzisiaj się okazuje, że żywność sprowadzana z Ukrainy nie musi spełniać tych standardów i jakoś nikt nie umiera, nikt nie ma problemów z tego powodu. To po co polscy rolnicy byli zmuszani do tego typu transformacji? To po co polskim rolnikom płaciło się rekompensaty za to, żeby wprowadzali standardy, skoro te standardy są nikomu do niczego niepotrzebne i można je na kijku zawiesić? Tak samo jest z wymaganiami wobec pozostałych sektorów. Okazuje się, że jak trzeba, bo ktoś w danym momencie ma zmianę ideologii, to robi to i nie patrzy w żaden sposób na konsekwencje.
– Brał Pan udział w tym procederze dotacyjnym, ponieważ pracował Pan w zespołach roboczych przy ministerstwach zaangażowanych w proces wdrażania funduszy unijnych i jako ekspert ds. funduszy europejskich PKPP Lewiatan. Czy do tych wszystkich wniosków doszedł Pan w związku z tą pracą?
– Moja wiedza i uświadomienie, jakie są konsekwencje poszczególnych rozwiązań, narastała. To nie jest tak, że jak pojawiły się te rozwiązania, to z góry zakładałem i miałem pełną świadomość negatywnych konsekwencji, które się wytworzą. Miałem przekonanie, że jesteśmy w stanie na poziomie krajowym prowadzić politykę, która będzie miała charakter niezależny. Ale sytuacja pomiędzy rokiem 2000 czy 2004 a rokiem 2015 czy 2024, całkowicie się zmieniła. Z okresu na okres programowania mieliśmy coraz mniejsze prawo do decyzji. Oceniając system redystrybucji funduszy unijnych, ze swej strony bardzo często mówiłem, że jest on spatologizowany, że idzie w modę. Mówiłem o tym, że budowanie hal sportowych, aquaparków bezmyślnie powoduje generowanie kosztów. Że nie rozwiązujemy swoich problemów.
Ja ze swojej strony i swoich kompetencji, które nabywałem, starałem się uświadamiać decydentów i beneficjentów. Mówiłem, jak bezpiecznie w takim systemie zadziałać, ale też przestrzegałem przed systemem, w którym następuje uzależnienie. Szkoliłem ekspertów w taki sposób, żeby nie wytwarzać patologii na rynku i starałem się to robić, żeby to było bezpieczne dla polskiej gospodarki. Nigdy sam nie uczestniczyłem w procesie wzięcia pieniądza unijnego. Nie byłem beneficjentem funduszy unijnych, bo uważałem, że w przypadku działalności gospodarczej, którą prowadzę, będzie to patologią. Wszystkim przedsiębiorcom, którzy pytali się mnie o różnego rodzaju rozwiązania, mówiłem, że należy naprawdę mocno przemyśleć, czy trzeba takie środki wziąć. Brać tylko wtedy, jak ma się pełne przekonanie, że efektywność przedsięwzięcia już jest zaszyta w biznesplanie, a nie będzie uzależniona od dotacji.
Kiedy miałem możliwość brania udziału w kształtowaniu decyzji systemowych, zwracałem uwagę na te rzeczy, które w moim przekonaniu były patologiczne. W takim wymiarze, na ile mogłem to zrobić. Nie miałem przyjemności być decydentem i to czy moje rady były wzięte pod uwagę, było zależne od decyzji politycznych. Nie miałem i nie mam takiej siły, żeby kształtować system. System bardzo istotnie się zmienił. To, co było w latach 2004-2006 i to, co teraz jest w latach 2021-2027, to są dwa różne światy. Założenia związane z Zielonym Ładem zaczęły totalnie paraliżować swobodę decyzji kraju członkowskiego. Przestrzegałem przed KPO i mówiłem, że mechanizm oparty na długu nie jest nam potrzebny. W momencie, kiedy Komisja Europejska zaczęła nam to blokować, uważałem, że jest dobra okazja do tego, żeby pożegnać się z tym narzędziem. To jest bardzo zmienny proces i przyznaję się, że w jakimś obszarze – jak większość z nas naiwnie w momencie wchodzenia do Unii Europejskiej w 2004 roku – miałem przeświadczenie, że jesteśmy w stanie w ramach wspólnoty budować silną gospodarkę, ale pamiętam dyskusje w 2010, 2011, 2012 roku w SGH na katedrze, którą prowadził śp. prof. Janusz Stacewicz. Zaczęliśmy dyskutować całkowicie nie po linii mainstreamu, że pewne sygnały w gospodarce i społeczeństwie dają nam ocenę, że to, w jaki sposób otwieramy się gospodarczo, w jaki sposób przejmowane są poszczególne sektory, w jaki sposób kształtowane są decyzje o ukierunkowaniu funduszy unijnych, w dłuższej perspektywie będzie szkodliwe dla polskiej gospodarki. Jestem zwolennikiem członkostwa w Unii Europejskiej. Jestem totalnym przeciwnikiem państwa federalnego. Jestem przeciwnikiem sytuacji, w której państwu członkowskiemu odbiera się prerogatywy, a to się również zaczęło dziać z kształtowaniem modelu redystrybucji funduszy unijnych. Kiedy moja wiedza pozwalała na ocenę, że te narzędzia są kształtowane w sposób niebezpieczny dla społeczeństwa i gospodarki, zacząłem o tym oficjalnie mówić.
– Ja już w 2006 roku napisałem do tygodnika „Wprost” artykuł z tezą, że na dotacjach unijnych będziemy tracić.
– To zależało od tego, w jaki sposób one zostaną ukształtowane. Oczywiście sam model redystrybucji pieniądza publicznego w sposób, który dewastuje gospodarkę, jest niebezpieczny, ale zasadny jest model, w którym – jakie było moje założenie – by uruchomiono sferę badawczo-rozwojową. Nie uznawałem za zasadne redystrybucji pieniędzy na działalność bieżącą, operacyjną, na realizowanie inwestycji, które są niezasadne w modelu biznesowym i zasadne są dopiero wtedy, kiedy dotacje otrzymują.
W szkoleniach, które prowadziłem, udowadniałem, że wybieranie przez samorządy do finansowania projektów, w ramach których de facto dotacja nie powoduje realizacji inwestycji, a powoduje dodatkowy zysk dla przedsiębiorców, jest całkowicie absurdalnym modelem redystrybucji pieniędzy, czyli przepalaniem pieniądza publicznego w obszarach, gdzie w ogóle nie był potrzebny, żeby jakiekolwiek zmiany następowały. W Polsce nastąpiła jedna bardzo niebezpieczna rzecz. To moment, w którym zaczęliśmy uznawać, że wydatkowanie pieniądza publicznego samo w sobie jest wartością.
Ministerstwo rozwoju regionalnego pokazywało wskaźnik „poziom wydatkowania funduszy unijnych”. To miało dopingować marszałków, żeby jak najszybciej wydatkowali pieniądze. Czyli jak jest gotowe, to realizujemy bez względu na to, na ile to jest użyteczne i korzystne. To jest niezwykle trudne w zaprojektowaniu, ale zgadzam się, że grzech był pierwotny – tzn. niezauważenie potencjalnych skutków długookresowych przede wszystkim na poziomie Komisji Europejskiej. Eksperci – tacy jak ja – bardzo późno zorientowali się, jak mocno te decyzje władcze zostały przeniesione na poziom Komisji Europejskiej, że państwa członkowskie nie mają żadnej możliwości decyzyjnej. Czy w 2006 roku – tak jak Pan – byłbym gotowy powiedzieć, że dotacje będą szkodziły? Myślę, że nie. Miałem wówczas przekonanie, że jesteśmy w stanie zaprojektować strategie rozwojowe korzystne dla polskiej gospodarki i wykorzystać te dotacje w sposób efektywny. Dzisiaj wiem, że nie widziałem całego obrazu.
– Można powiedzieć, że to, iż dotacje unijne będą szkodziły, przewidział już Ludwig von Mises na początku XX wieku. Wystarczyło poczytać Misesa… Interwencjonizm państwowy nie działa…
– To mówimy o fundamencie ideologicznym. Ja oceniałem to tylko jako mechanizm wsparcia tych procesów inwestycyjnych, które są niezbędne, a na które gospodarka polska nie miała środków. Mówię o infrastrukturze. Pierwsze okresy programowania przede wszystkim w dużej mierze miały ukierunkowane środki na budowę dróg, kanalizację, wodociągi. To uważałem za niezwykle interesujące i konieczne ze względu na to, że ta przestrzeń infrastrukturalna pozwala prowadzić działalność gospodarczą. Ale wobec tego, co w kolejnych perspektywach zaczęto realizować, czyli taką redystrybucję jak z helikoptera dla uczestników rynku, miałem taką samą ocenę, jak pan, czyli zakładałem, że to nie jest niezbędne, a wręcz szkodliwe. Problem polegał na tym, że zaczęliśmy też realizować inwestycje zbędne.
– Ale w całej puli unijnych funduszy pieniędzy na potrzebne inwestycje infrastrukturalne nie jest jakoś specjalnie dużo. Reszta to palenie pieniędzy.
– Tak. To, co stało się w Europejskim Funduszu Społecznym – te polityki równouprawnienia, polityki, które wiązały się z włączaniem, zaczęły być takimi politykami miękkimi, opartymi na ideologiach. I to zaczęło być totalnym paleniem pieniądza. No i cała zmiana struktur administracji, która niczego nie dawała. Pamiętam projekty, które miały podnosić efektywność i sprawność funkcjonowania administracji, budżet zadaniowy i kontrola zarządcza, które miały charakter cząstkowy i nigdy nie zostały w pełni wdrożone. Nie było konsekwencji w realizacji. Było napalenie, wydatkowanie pieniądza, uruchomienie, a potem zostawienie administracji w takim stanie niedorozwoju i faktycznie w stanie gorszym, bo doszły dodatkowe koszty związane z funkcjonowaniem administracji, a nie ma z tego żadnej korzyści. Duże inwestycje infrastrukturalne, drogowe, kolejowe dają duże efekty, ale pytanie, jakim kosztem to zostało zrealizowane. Czy sami bez członkostwa w Unii Europejskiej bylibyśmy w stanie tego typu rzeczy zrealizować? Jeśli porównamy ponad 30 lat po polskiej transformacji i 30 lat po wojnie w Wietnamie, to skok rozwojowy Wietnamu czy Korei Południowej po wojnie koreańskiej był o wiele większy. Oni nie byli obwarowani różnego rodzaju mechanizmami, które wynikają z członkostwa w Unii Europejskiej.