Targają mną tzw. mieszane uczucia. Z jednej strony odczuwam satysfakcję, że moje teorie spiskowe sprawdzają się, w dodatku – w sposób tak spektakularny – a z drugiej strony jest mi przykro, że Polska pod rządami PO-PiS staje się już nawet nie „pawiem narodów i papugą”, ale tylko „służebnicą cudzą”. Nawet gorzej niż „służebnicą”, bo posługaczką.
Przypomnę tedy, na czym polegają moje teorie spiskowe, a właściwie nie tyle „teorie”, co teoria spiskowa. Chodzi o to, że bezpieka, która była najtwardszym jądrem systemu komunistycznego, podczas wynegocjowanej przez Sowietów i Amerykanów sławnej „transformacji ustrojowej”, gwoli asekuracji na wszelki wypadek, zaczęła przewerbowywać się na służbę do naszych przyszłych sojuszników: Stanów Zjednoczonych, Republiki Federalnej Niemiec, no, i oczywiście – Izraela. Tylko część najmniej kumatych pozostała przy GRU, że to niby nie zmienia się koni podczas przeprawy. Zresztą i oni mieli za sobą argument, że wpływy sowieckie, a potem rosyjskie, nie zostały u nas całkiem wykorzenione.
Sławetny „reset”
Dokonany przez prezydenta Obamę 17 września 2009 roku „reset” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, a następnie proklamowanie na szczycie NATO w Lizbonie 20 listopada 2010 roku strategicznego partnerstwa NATO-Rosja dowodziło, że Polska wprawdzie pozostaje pod kuratelą niemiecką – co wyraźnie wyartykułował Książę-Małżonek w tzw. Hołdzie pruskim – ale z uwagi na wspomniane strategiczne partnerstwo musi i w nim odnaleźć swoje miejsce. Toteż niczyjego zdziwienia nie wzbudził przyjazd do Warszawy patriarchy Moskwy i Wszechrusi Cyryla, który w sierpniu 2012 roku na Zamku Królewskim w Warszawie, wraz z abpem Józefem Michalikiem, ówczesnym przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski, podpisał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim. Dopiero po zresetowaniu przez prezydenta Obamę swego poprzedniego „resetu” w 2014 roku, kiedy to USA za 5 mld dolarów kupiły sobie na Ukrainie przewrót polityczny, co doprowadziło do obecnej wojny USA i NATO z Rosją do ostatniego Ukraińca, Stronnictwo Ruskie musiało przejść do konspiracji, a na scenie politycznej zostały tylko dwa: Stronnictwo Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie. Sprawiają one wrażenie, jakby chciały utopić się nawzajem w łyżce wody, ale jak dotąd nic sobie nawzajem nie zrobiły, chociaż Donald Tusk świdruje bazyliszkowym wzrokiem złowrogiego Jarosława Kaczyńskiego. To tak jak te dwa psy, które biegły wzdłuż płotu z drucianej siatki. Wydawało się, że gdyby nie ta siatka, to rzuciłyby się na siebie i rozszarpały nawzajem w mgnieniu oka. Ale gdy tak biegły, płot nagle się skończył i psów już nic nie rozdzielało. I wtedy, zamiast się na siebie rzucić i rozszarpać, nagle zastygły i na sztywnych łapach, w pozach pełnych godności, rozeszły się spokojnie każdy w swoją stronę. Więc i Donald Tusk tylko świdruje, bo wydaje się, że na bardziej zdecydowane posunięcia nie ma pozwolenia swego mocodawcy, którym jest wywiad niemiecki.
Właśnie mój Honorable Correspondant nadesłał mi fotografie teczki „Oskara”, które w sieci umieścić miał pan prof. Andrzej Nowak – dzięki czemu już dokładnie rozumiemy, co miał na myśli Jarosław Kaczyński, na oczach całej Polski mówiąc w Sejmie do Donalda Tuska: „wiem jedno; jest pan niemieckim agentem”. Na nikim to jednak nie zrobiło wrażenia, podobnie jak wcześniejsza informacja, że pan Mateusz Morawiecki był odnotowany jako tajny współpracownik NRD-owskiej STASI, której aktywa po zjednoczeniu Niemiec zostały przejęte przez BND. Dzięki temu już wiemy na pewno, że przeprowadzona 15 października ubiegłego roku podmianka na pozycji lidera naszej sceny politycznej dokonała się dokładnie w myśl spiżowej sentencji Józefa Stalina, że w demokracji najważniejsze jest przygotowanie „suwerenom” prawidłowej alternatywy, która wtedy jest prawidłowa, kiedy bez względu na to, kto wygra wybory – będą one wygrane. Inaczej zresztą być nie mogło, skoro w marcu ubiegłego roku Nasz Najważniejszy Sojusznik w osobie prezydenta Józia Bidena, w nagrodę za dobre sprawowanie, pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, co Niemcy właśnie robią nie tylko metodami łagodnymi, ale – jak się okazuje – również surowymi, na co wskazywałby ostatni zamach na krnąbrnego premiera Słowacji Roberta Fico.
Józio udzielił pozwolenia
Ale prezydent Józio Biden swojego pozwolenia udzielił Niemcom dopiero w marcu ubiegłego roku, w nagrodę za dobre sprawowanie. A na czym to dobre sprawowanie polegało? A na tym, że po wysadzeniu przez Amerykanów bałtyckich gazociągów Niemcy zdecydowały się odstąpić od strategicznego partnerstwa z Rosją na rzecz strategicznego partnerstwa z Izraelem, od którego będą też brały gaz, między innymi z podmorskich złóż leżących nie tylko w izraelskiej, ale i w palestyńskiej strefie ekonomicznej, mającej postać ostrokątnego trójkąta, którego podstawą jest Strefa Gazy. To dlatego właśnie izraelski premier Netanjahu pozwolił Hamasowi znienacka zaatakować Izrael, podobnie jak kiedyś prezydent Roosevelt pozwolił Japonii „zaskoczyć” Amerykanów nagłym atakiem na Pearl Harbor, po którym już nikt w Ameryce nie ośmielił się pisnąć przeciwko wojnie. Ponieważ bezcenny Izrael owinął sobie dookoła palca wszystkich amerykańskich twardzieli, to mimo dupiastych protestów Amerykanów, którzy groźnie kiwają mu palcem w bucie, spokojnie kontynuuje operację ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej. W naszym fachu nie ma strachu – mógłby powiedzieć premier Netanjahu, tym bardziej że w amerykańskim Kongresie tamtejsi gorliwi twardziele właśnie kombinują nad ustawą penalizującą każdą krytykę bezcennego Izraela, co ma egzekwować Policja Myśli do spółki z Ministerstwem Miłości.
Warto jednak zwrócić uwagę, że początkowo Niemcy nie byli pewni, czy odstępować od strategicznego partnerstwa z Rosją i puszczać się na lotne piaski anglosaskich obiecanek, czy też trzymać się linii kanclerza Bismarcka, według której Niemcy kierują Europą nie z łaski Ameryki, tylko w porozumieniu z Rosją. Ta niemiecka niepewność przybrała postać migania się w udzielaniu pomocy Ukrainie. Jak pamiętamy, kiedy Amerykanie surowo przykazali swoim wasalom, by swoje interesy państwowe podporządkowały potrzebom Ukrainy, to Polska w podskokach podpisała umowę z 2 grudnia 2016 roku o nieodpłatnym udostępnianiu Ukrainie zasobów całego państwa, a tymczasem Niemcy nawet po rosyjskim uderzeniu na Ukrainę jeszcze próbowały się migać i wykręcać sianem, dostarczając Ukrainie tylko hełmy i temu podobne akcesoria. Kiedy jednak bałtyckie gazociągi zostały wysadzone, Berlin zaczął zmieniać stanowisko – a wraz z nim swoje stanowisko zaczęli zmieniać nie tylko jego agenci w Polsce, ale nawet serca gorejące w rodzaju pani Janiny Ochojskiej czy pani reżyserowej Agnieszki Holland, co to już nie mogła wytrzymać widoku katiusz, jakim zostawali poddawani tzw. migranci wypychani na polską granicę przez białoruską bezpiekę, więc jak tylko wykombinowała forsę, zaraz nakręciła zaangażowany obraz „Zielona granica”, obcmokany przez wszystkie Judenraty na świecie. Teraz na granicy polsko-białoruskiej nie pojawia się ani pan Bartosz Kramek z panią Batroszową Kramkową z nietykalnego „Otwartego Dialogu”, ani żaden z sejmowych Zasrancen, którzy przedtem ganiali się na przygranicznych błoniach ze Strażą Graniczną, ani pani „Basia” Kurdej-Szatan, co to ulegając nieodpartemu impulsowi wrażliwego na ludzką krzywdę serduszka, rzucała pod adresem funkcjonariuszy „kurwami”. Gdzie się ci wszyscy wrażliwcy podziali, skoro na granicy nic się nie zmieniło i „migranci” nadal próbują granicę forsować nawet przez stalowy płot?
Donald nie broni „człowieków”
Zmieniło się to, że Niemcy odstąpili od strategicznego partnerstwa z Rosją. Toteż Donald Tusk, który przedtem wzrokiem bazyliszka świdrował nie tylko znienawidzonych przedstawicieli ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, ale spojrzeniem wzbudzał jaskółczy niepokój również w duszach płomiennych szermierzy praw człowieków, teraz ćwierka z całkiem innego klucza. Już nie współczuje „migrantom”, już nie ma nic przeciwko niedopuszczaniu ich do granicy, to znaczy – zmuszaniu do pozostawania na Białorusi – i tak dalej. Czy ktoś starszy i mądrzejszy zadzwonił do niego z Berlina: wiecie, rozumiecie, Tusk, przestańcie wy się wygłupiać z tymi migrantami, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa – czy też nie musiał nawet dzwonić, tylko premier Tusk, w ramach pruskiej świadomej dyscypliny, sam powinność swej służby zrozumiał – to nieważne. Dość, że wygłupiać się przestał, a wraz z nim przestali wszyscy płomienni szermierze praw człowieków i wszystkie wrażliwe dupeńki – co pokazuje, że i on, i oni, i one odbierają komunikaty z tego samego źródła, czyli z BND, które przecież w miarę potrzeby potrafi również wzbudzać rozmaite nastroje; i surowe, i rzewne.
Ale to jeszcze nic, bo w ramach stachanowskiej budowy IV Rzeszy w Berlinie najwyraźniej musiano dokonać rewizji pierwotnych założeń. Jak pamiętamy, Adolf Hitler planował ustanowienie granic tysiącletniej Rzeszy na Uralu. Miały tam powstać strażnice, w których musiałby odbyć przynajmniej roczną służbę każdy Niemiec, a w każdym razie – każdy SS-man, i dopiero po takim chrzcie bojowym mógłby powrócić do życia cywilnego. Ale Amerykanie aż tak daleko w swojej życzliwości dla Niemiec nie idą, więc jeśli nawet pozwalają im urządzać Europę po swojemu, to przecież nie do Uralu, co to to nie. Toteż kiedy tylko w Berlinie zapadły stosowne decyzje, gdzie będzie kończyła się Europa, a odkąd zaczynała się Azja, zaraz premier tubylczej hałastry, buńczucznie nazywającej się „rządem”, ogłosił program budowy wzdłuż wschodniej granicy naszego bantustanu „Linii Zygfryda”. Już nie na Uralu, tylko bliżej, mają powstać umocnienia, twierdze i strażnice, które raz na zawsze oddzielą niemiecką Rzeszę od „dzikich pól”, a kto wie – może nawet jakiejś „strefy buforowej”, którą zasiedlą ukraińskie niedobitki, administrowane przez żydowskich oligarchów. Oczywiście za tę całą „Linię Zygfryda” zapłaci nasz mniej wartościowy naród tubylczy – bo właśnie w tym celu Niemcy hodują sobie sojuszników, powierzając administrowanie tym „nawozem Historii” historykom w rodzaju naszego Generalnego Gubernatora Donalda Tuska.