Strona głównaMagazynSejmowa układanka, czyli rzecz o błędzie Konfederacji

Sejmowa układanka, czyli rzecz o błędzie Konfederacji

-

- Reklama -

Przed zbliżającym się inauguracyjnym posiedzeniem Sejmu X kadencji sprawa utworzenia koalicji rządowej wydaje się przesądzona. Tak wcale jednak nie musiałoby być, gdyby nie błędy Prawa i Sprawiedliwości oraz kuriozalna strategia Konfederacji.

Prezydent Andrzej Duda powierzył misterną misję stworzenia rządu i uzyskania wotum zaufania w nowym Sejmie premierowi Mateuszowi Morawieckiemu. Z podziału mandatów w niższej izbie polskiego parlamentu jasno wynika, że takie zadanie jest z góry skazane na porażkę. Umowę koalicyjną zdążyły już bowiem podpisać cztery centro-lewicowe ugrupowania. Wszystko wskazuje zatem na to, że u steru państwa znajdzie się sojusz Koalicji Obywatelskiej, Polski 2050, Polskiego Stronnictwa Ludowego oraz Lewicy.

- Reklama -

Historia mogłaby się jednak potoczyć zupełnie inaczej, gdyby nie błędy popełnione przez Prawo i Sprawiedliwość oraz Konfederację. Partia Jarosława Kaczyńskiego upojona dwiema kadencjami niepodzielnej władzy zapomniała, że do jej utrzymania może kiedyś być potrzebny koalicjant. Przez osiem ostatnich lat, jak mawiał klasyk, PiS bezwstydnie okazywało pogardę wobec opozycji. Nic zatem dziwnego, że dziś nikomu nie jest spieszno, by wejść w alianse z formacją „naczelnika państwa”.

W polityce jednak nie należy się „obrażać”, lecz w jak najlepszy możliwy sposób wykorzystywać aktualne warunki do wprowadzania w życie postulowanych zmian. Z podziału miejsc w wybranym podczas październikowej elekcji parlamencie wynika, że na stole, przynajmniej teoretycznie, leżało kilka wariantów koalicyjnych. Oprócz wspomnianej, zatwierdzonej podpisami liderów większości, ponad połową głosów w Sejmie mogłyby dysponować sojusze PiS-u z PSL-em oraz Konfederacją, a także KO z Trzecią Drogą (Polska 2050 + PSL) oraz Konfederacją.

Błędna strategia Konfederacji

Problem w tym, że Konfederacja przyjęła na tę kampanię zupełnie absurdalną, z góry skazaną na porażkę strategię, powtarzania, że z nikim nie wejdzie w koalicję, nie przedłuży rządów PiS-u, ani nie przyłoży ręki do powrotu do władzy Donalda Tuska. Postawa klarownego odcinania się od dwu największych sił na polskiej scenie politycznej nie wymagała odżegnywania się od wchodzenia w sojusze. Dającym większą swobodę ruchu rozwiązaniem byłoby zadeklarowanie, że „wejdziemy w koalicję z każdym, ALE pod warunkiem, że…”, bądź stwierdzenie, że „wejdziemy w koalicję z tą stroną, która spełni więcej naszych postulatów”.

Konfederacja, nawet w swym sondażowym szczycie, notowała maksymalnie kilkanaście procent poparcia. Wiadome było, że ugrupowanie nie ma szans na samodzielne rządy i aby wprowadzić część z proponowanych przez siebie rozwiązań, musiałoby wejść w sojusz. Tymczasem, jak mantrę, powtarzano, że Konfederacja absolutnie tego nie zrobi. Po co zatem wyborca miałby głosować na partię, która nie chce władzy, kiedy ma taką możliwość?

Załóżmy bowiem, że formacja osiąga swój cel w wyborach parlamentarnych, zdobywa dwucyfrowy wynik i staje się języczkiem u wagi. Bez Konfederacji nie można stworzyć rządu, ale ona do rządu absolutnie nie chce. I co wówczas? Kolejne wybory? Załóżmy dalej, że takie działanie podoba się początkowo potencjalnym wyborcom formacji i podczas powtórnego głosowania udaje się osiągnąć „sufit” poparcia, który według badań wynosi około 20 procent. Bez Konfederacji ponownie nie można stworzyć rządu, ale ona do rządu absolutnie nie chce. I co wówczas? Kolejne wybory?

Konfederacja nie miała szansy ani w tych wyborach, ani w dającej się przewidzieć przyszłości, na zdobycie samodzielnej większości. Nawet zainteresowany wcześniej takim podejściem elektorat, ostatecznie zniechęciłby się do ciągłego głosowania, którego rezultatem jest jedynie konieczność ponownego udania się do urny. Przyjęta strategia prędzej czy później musiała skończyć się porażką. Przedstawiona alternatywa, stosowana przez lata przez partie Janusza Korwin-Mikkego, dałaby zaś Konfederacji większe pole manewru, a w najgorszym razie na jedno by wyszło.

Układ sił

Konfederacja mogłaby zastąpić Lewicę, popierając rząd mniejszościowy KO i Trzeciej Drogi, w zamian nie domagając się stanowisk, ale realizacji rozsądnych postulatów prezentowanych przez oba ugrupowania w czasie kampanii wyborczej. Takie rozwiązanie byłoby, rzecz jasna, mało prawdopodobne. Obecna sytuacja, związana, chociażby z podziałem miejsc w prezydium Sejmu, pokazuje, że KO jest zdecydowanie bliżej do Lewicy. Obecny podział miejsc w izbie niższej sprawiałby także, że Konfederacja nie byłaby w stanie zbyt wiele utargować. Pomimo tego nie należało samemu zamykać sobie takiej możliwości!

Konfederacja mogłaby też poprzeć rząd mniejszościowy PiS-u i PSL-u, który – gdyby zaistniała taka możliwość – zapewne rozważałby zmianę sojuszy. Powstanie takiego porozumienia byłoby zdecydowanie bardziej prawdopodobne niż ww. Obecne umizgi przedstawicieli PiS-u do polityków PSL-u i Konfederacji pokazują, że chęć zachowania władzy przez formację „naczelnika państwa” jest ogromna. To sprawiałoby, że Konfederacja miałaby możliwość postawienia w czasie negocjacji twardych warunków. Nawet gdyby udało się wywalczyć część z nich, to i tak efektem byłoby zablokowanie rządów centro-lewicy w naszym umęczonym kraju.

Po tym, jak poznaliśmy wyniki głosowania, lecz jeszcze przed ogłoszeniem umowy koalicyjnej, matematyk Krzysztof Szczawiński pisał, że Konfederacja może „jedynie wpłynąć na to, czy będzie źle, czy gorzej”. Według niego formacja powinna była wówczas „jednostronnie zadeklarować” poparcie dla rządu Władysława Kosiniaka-Kamysza, „niezależnie od tego z kim pójdzie”, jednocześnie „nic nie chcąc w zamian – gdyż i tak nic więcej uzyskać nie mogą”. Takie rozwiązanie nie było jednak realne, ponieważ Konfederacja sama ograniczyła swoją zdolność poruszania się po politycznej scenie, przyjmując błędną strategię.

Czołowi politycy ugrupowania, już po wyborach, dalej powtarzali, że z nikim nie stworzą koalicji rządowej. Trudno się temu dziwić, odwrócenie narracji uprawianej przez kilka ostatnich miesięcy byłoby kompromitujące. Szczawiński uważał, że realizując jego scenariusz „Konfederacja wyjdzie na tych poważnych i odpowiedzialnych”. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że łamiąc powtarzaną raz po raz deklarację, Konfederacja jawiłaby się jako siła niepoważna i niewarta zaufania, niezależnie od tego, czy propozycja byłaby przyjęta, czy też nie. Popełnione błędy sprawiają, że czas dobrych rozwiązań minął. Niemal pewne jest, że w połowie grudnia stworzony zostanie rząd złożony z przedstawicieli partii obecnej nieprzejednanej opozycji, zaś targanej wewnętrznymi problemami Konfederacji pozostanie jedynie rola krytyka działań nowych władz warszawskich.

Najnowsze