Wyborcza porażka kandydata Koalicji Obywatelskiej Rafała Trzaskowskiego sprawiła, że obóz rządzący zatrząsł się w posadach i rozpoczęto poszukiwania winnego. Zanim jednak wskazany zostanie kozioł ofiarny, premier Donald Tusk przystąpił do kontrofensywy i sprytnym manewrem wymusił poparcie dla swego rządu ze strony koalicjantów. Z ich szeregów już wcześniej podnosiły się natomiast głosy niezadowolenia nie tylko z kierunku, w jakim zmierza gabinet Tuska, lecz także z lidera, którego niektórzy chcieliby wymienić.
Już w niedzielę 1 czerwca, chwilę po ogłoszeniu wyników exit poll, które w najlepszym razie wskazywały na wygraną Rafała Trzaskowskiego z przewagą 0,6 punktu procentowego nad Karolem Nawrockim, polityk KO ogłosił się zwycięzcą i zaczął snuć wizję tego, jakim będzie prezydentem, nie zważając przy tym, że ostatecznie pozostał jedynie prezydentem Warszawy. Wobec niewielkiej różnicy, mieszczącej się w granicach błędu statystycznego, znacznie więcej powściągliwości zachował bardziej doświadczony premier Tusk, który podczas wieczoru wyborczego ani sam nie zabierał głosu, ani nie został wymieniony z imienia i nazwiska przez niedoszłego przywódcę naszego kraju. Euforia Trzaskowskiego oraz konieczność oczekiwania przez niemal dobę na wystąpienie szefa rządu warszawskiego sprawiły, iż dociekliwi internauci zaczęli snuć teorie spiskowe, jakoby uśmiechnięta władza chciała przeprowadzić w Polsce „wariant rumuński”, ale ostatecznie została powstrzymana przez starszych i mądrzejszych. Jak tam było dokładnie, nie wiadomo, ale podczas wygłoszonego 2 czerwca orędzia Tusk powiedział, że „jak byśmy nie oceniali zwycięskiego kandydata, należy uznać jego wygraną i pogratulować jego wyborcom”.
Powyborcze lamenty i wątpliwości
Szef rządu warszawskiego złożył gratulacje – ale jedynie wyborcom Nawrockiego – pomijając urzędową uprzejmość wobec kandydata, atakowanego przez niego w czasie kampanii. Kratkę przy nazwisku prezesa Instytutu Pamięci Narodowej wybrało ponad 10,6 miliona osób, co dało mu niespełna 370 tysięcy głosów przewagi nad prezydentem stolicy i 50,89 procent. Nie wszyscy gotowi byli jednak przyjąć rozstrzygnięcie wynoszonej raz po raz na ołtarze demokracji i jak za każdym razem, kiedy wola ludu okazywała się niezgodna z oczekiwaniami elit, podniósł się prawdziwy klangor. Znany z anteny TVN Jakub Wojewódzki zdradził, iż w związku z decyzją narodu odczuwa „wstyd”. Podobne emocje towarzyszyły Krystynie Jandzie, która podzieliła się w swych mediach społecznościowych wyznaniem, iż przeżywa „wstyd za innych i upokorzenie”, a także biadoliła, że jej ojczyzną jest kraj, w którym musi żyć „z pluciem w twarz przez wrogów”. Awersję do naszego urokliwego bantustanu można było odczuć także po zajrzeniu na profil prof. Magdaleny Środy, lamentującej, że przyszło jej żyć w „strasznym kraju”, gdzie „straszni” są ludzie oraz prezydent. Jakby tego było mało, obrazu grozy dopełniała trudna do zniesienia świadomość, że „połowa obywateli i obywatelek (…) skazała na pośmiewisko całą Polskę”.
Nie wszyscy jednak zwiesili nosy na kwitnę. Były prezydent Polski Lech Wałęsa zwrócił się ze stanowczym apelem do koalicji rządzącej, wskazując że „czas na męskie działania oczyszczające”. Co dokładnie miał na myśli noblista, nie wiadomo, ale być może właśnie tą ścieżką podążył poseł KO Roman Giertych. Polityk złożył zawiadomienie do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w związku z używaniem przez część członków obwodowych komisji wyborczych tzw. aplikacji Mateckiego, mającej służyć do weryfikacji zaświadczeń o prawie do głosowania. Ponadto informacje z komisji wyborczych w Krakowie oraz Mińsku Mazowieckim, gdzie omyłkowo odwrotnie przypisano wyniki kandydatom, spowodowały naciski ze strony sprzyjającego uśmiechniętej władzy plemienia „silnych razem” na ponowne przeliczenie głosów. Giertych węszył w tym jednak szerzej zakrojony spisek, ogłaszając na portalu X, że otrzymał „wiele sygnałów, że członkowie komisji powstrzymywali przewodniczącego z PiS od wpisania odwrotnego wyniku”.
Na owe rewelacje zareagowała Państwowa Komisja Wyborcza, przekazując, że choć dostała informacje o nieprawidłowościach, to nie miały one wpływu na rozstrzygnięcie wyborów. Podobnego zdania byli analitycy. Prof. Przemysław Biecek sprawdził, jak często mogło dojść do takich pomyłek, jakie miały miejsce w wymienionych komisjach. Wyniki wskazywały, że błędy były bardzo nieliczne i dochodziło do nich na korzyść obu kandydatów, z niewielkim wskazaniem na Nawrockiego. Z kolei analityk danych statystycznych Jakub Kubajek powiedział „Wirtualnej Polsce”, że błędy w komisjach się zdarzyły i powinny zostać naprawione, lecz po ich uwzględnieniu „różnica między Nawrockim a Trzaskowskim byłaby mniejsza o około 2000 głosów”. Widać było zatem wyraźnie, że choć, jak co wybory, doszło do nieścisłości, to ich skala wynikała raczej z „błędu ludzkiego” niż celowego działania. Ostudzić rozgrzane głowy swych najwierniejszych wyznawców postanowił premier, który w swoim stylu ogłosił w sieci empatycznie, że „rozumie emocje, ale zakładanie z góry, że wybory zostały sfałszowane, nie służy polskiemu państwu”.
W powyborczych dniach nietrudno było odnieść wrażenie, że ekipa rządząca podzieliła się na podpalaczy oraz strażaków. Kiedy Giertych podgrzewał nastroje, były „król Europy” je studził, by już dwa dni później minister sprawiedliwości Adam Bodnar w niepokojącej wypowiedzi przypomniał, że decydująca o legalności wyborów prezydenckich Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego była kwestionowana przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejski Trybunał Praw Człowieka. Co prawda nie miało to znaczenia, kiedy w efekcie wyborów parlamentarnych uśmiechnięta koalicja dorwała się do władzy, ale po niekorzystnym z jej perspektywy rozstrzygnięciu elekcji jest – zdaniem Bodnara – szereg wątpliwości, dotyczących tego, czy należy uznać decyzję podważanej Izby SN, czy premier powinien opublikować uchwałę i wreszcie „co ma z tym zrobić marszałek Sejmu Szymon Hołownia”. W tak napiętej atmosferze doszło nawet do tego, że ustępujący prezydent Andrzej Duda odniósł wrażenie, iż „postkomuniści do spółki z liberalno-lewicowymi chcą przekręcić ostatnie, rozstrzygnięte już wybory prezydenckie w Polsce i odebrać nam wolność wyboru”.
Polityczny spektakl
Tymczasem zgodnie z zapowiedzią złożoną w orędziu premier wystąpił do Sejmu o wotum zaufania, które miało pokazać, że „są gotowi na tę sytuację, rozumieją powagę chwili, ale nie zamierzają cofnąć się ani o krok”. Deklaracja lidera KO zaskoczyła koalicjantów, złośliwie określanych „przystawkami” i wymusiła na nich zatańczenie zgodnie z melodią zagraną przez szefa rządu warszawskiego. Zanim jednak doszło do wiekopomnych zdarzeń, w wyniku których po raz kolejny w Sejmie okazało się, że gabinet Tuska kurczowo trzyma się stołków, media obiegły zaskakujące informacje. Działacze Polskiego Stronnictwa Ludowego otrzymali bowiem ankietę, w której mieli zdradzić swe zapatrywania na ewentualną koalicję z Prawem i Sprawiedliwością oraz Konfederacją. Jak można było się domyślać, celem operacji było pokazanie aktualnemu obozowi, przed negocjacjami, że ludowcy nie są zdani na łaskę i niełaskę Tuska i mogą zmienić front, samemu nie żegnając się z korytem. Toczące się w ostatnich dniach przed głosowaniem w Okrąglaku przy Wiejskiej pertraktacje musiały zakończyć się sukcesem, gdyż w środę 11 czerwca za trwaniem gabinetu ex „króla Europy” zagłosowało 243 posłów.
W wygłoszonym kilka godzin wcześniej exposé szef rządu warszawskiego powiedział, że zwrócił się do niższej izby parlamentu o wotum zaufania, aby pokazać, że „mają mandat do rządzenia, do brania na siebie pełnej odpowiedzialności za to, co w Polsce się dzieje”. Łatwo było dostrzec, że po przegranych przez faworytów uśmiechniętej koalicji wyborach prezydenckich Tusk postanowił zrobić dobrą minę do złej gry i urządził spektakl polityczny, mający pokazać, że niezależnie od werdyktu suwerena, koalicja październikowa trzyma się mocno. W swoim przemówieniu premier z jednej strony wskazał na niezmierzone pasmo sukcesów pierwszego półtorarocza po dorwaniu się do władzy, których niewdzięczny elektorat zdawał się nie dostrzegać, a także w ramach walki plemiennej przypomniał wyborcom, dlaczego tak tłumnie udali się do urn w 2023 r. i jakim złem byłby hipotetyczny powrót PiS-u do władzy.
Wbrew pojawiającym się wcześniej w mediach spekulacjom w wystąpieniu Tuska zabrakło „nowego otwarcia” i szerokiego nakreślenia planu działania na pozostające do wyborów parlamentarnych dwa i pół roku. Przyczyn takiej treści monologu premiera można było upatrywać w tym, iż zwrócenie się o wotum zaufania było jedynie przedstawieniem mającym odwrócić uwagę od problemów, z jakimi musiał mierzyć się rząd. Tymczasem gabinet, który rzekomo przeraźliwie przychylał nieba obywatelom, lecz nie dość się tym chwalił, już za kilka tygodni ma czekać poważna rekonstrukcja. Nic zatem dziwnego, że exposé Tuska sprowadziło się do optymistycznej frazy, że jakoś to będzie.