W Polsce prorządowe media przedstawiały podpisany przez premiera Donalda Tuska w Paryżu traktat polsko-francuski jako duży sukces. Traktat zauważyły też media francuskie. Podpisano go 9 maja w Nancy, gdzie rezydował polski król Stanisław Leszczyński. „Le Figaro” stwierdziło, że „pakt ma na celu wzmocnienie więzi wojskowych między oboma państwami w obliczu wojny na Ukrainie i groźby wycofania się Ameryki”. Dodano, że „umowa o przyjaźni, wzmacnia tym samym partnerstwo między oboma krajami” i jest to „sygnał rosnących wpływów Polski w Europie jako kluczowego gracza na wschodniej flance naprzeciw Rosji”. Czy faktycznie jest tak różowo? O co naprawdę w tym wszystkim chodzi?
„Celem tego traktatu jest utrwalenie przyjaźni francusko-polskiej i wzmocnienie naszego dwustronnego partnerstwa w zakresie bezpieczeństwa, obrony, infrastruktury, energetyki i wielu innych obszarów” – wyjaśniała strona francuska. Media dodawały, że „tłem tego spotkania jest wojna na Ukrainie, która trzy lata po rozpoczęciu rosyjskiej ofensywy nie ustaje mimo obietnic jej zakończenia złożonych przez Donalda Trumpa, oraz groźba wycofania się Ameryki, która zmusza Europę do masowego dozbrajania”. Przypomniano, że nasze kraje zawarły już taki dwustronny traktat w 1991 r., gdy Polska „wychodziła z sowieckiej zależności po upadku Żelaznej Kurtyny, ale nie był on tak ambitny”.
Polska jest „partnerem, którego przez zbyt długi czas (…) nieco zaniedbywaliśmy” – przyznał w RTL francuski minister ds. Europy Benjamin Haddad. Dodano, że Emmanuel Macron zamierza obecnie „podnieść stosunki z Warszawą do poziomu tych, jakie zostały już nawiązane z Niemcami, Włochami i Hiszpanią na mocy traktatów: Elizejskiego (1963), Kwirynale (2021) i Barcelońskiego (2023)”. Nie ma jednak wątpliwości, że jest to także próba wyrwania Warszawy z orbity amerykańskiej. Niedawno Francja zawarła podobny traktat także z Danią i nie ukrywano, że łączy się z tym szansa na zmianę dostawy uzbrojenia z USA na kierunek „europejski” czyli francuski.
W przypadku traktatu z Polską, Paryż twierdzi, że nasz kraj „obawiając się zagrożenia ze strony wielkiego sąsiada – Rosji i będąc aktywnym zwolennikiem Ukrainy, jako państwo liczące około 38 milionów mieszkańców rozpoczęło przyspieszony program modernizacji swojej armii i stało się znaczącym graczem politycznym i wojskowym w Europie”. Depesza AFP dodaje, że „kraj ten, dotychczas w dużym stopniu zależny od Stanów Zjednoczonych w kwestii obronności, jest obecnie głęboko wstrząsany atmosferą niepewności wywołaną ambiwalencją Donalda Trumpa wobec Europy”.
Media nie ukrywają, że „Francja liczy na wzmocnienie koordynacji wojskowej i dyplomatycznej w regionie i niedopuszczenie do tego, aby Stany Zjednoczone odgrywały decydującą rolę w dialogu z Polakami”. Przypomniano także, że „Warszawa jest w momencie, gdy rozważa nabycie samolotów transportowych, tankowców, a nawet okrętów podwodnych”. W zamian mamy otrzymać mglistą obietnicę Emmanuela Macrona, który powiedział, że jest gotowy „rozpocząć strategiczną debatę na temat ochrony naszych sojuszników na kontynencie europejskim poprzez nasze atomowe odstraszanie”. Sam Macron podkreślał jednak, że „cokolwiek się stanie, decyzja zawsze była i pozostanie w rękach Prezydenta Republiki”, a pamiętając tego typu sojusze z lat przedwojennych, nie trzeba mieć złudzeń.
Francuskie media uznały także traktat za wzmocnienie dla kandydata PO na prezydenta. Przypomniano, że „podpisanie umowy nastąpiło na tydzień przed wyborami prezydenckimi w Polsce”, a „faworytem w tych wyborach jest prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, kandydat Koalicji Obywatelskiej Donalda Tuska”.
Odejście od „pedagogiki wstydu”?
Czasy się zmieniają. W Europie najwyraźniej zapanowała moda na swoisty „militaryzm”. Prezydentura Donalda Trumpa, wojna na Ukrainie i niestabilność geopolityczna spowodowały, że kraje UE myślą o zbrojeniach, Bruksela wspiera i koordynuje tego typu programy, a niektórzy politycy widzą w tym nawet szansę na rozluźnienie więzi transatlantyckich i zrzucenie kurateli amerykańskiej. W tego typu kontekst wpisuje się niespodziewana wizyta prezydenta Francji Emmanuela Macrona na święcie Legii Cudzoziemskiej. Macron jest przecież zwolennikiem budowy „samodzielności obronnej Europy” i autorem słynnego komentarza o „śmierci mózgowej NATO”.
Wizytę w siedzibie Legii uznano za „mocny przekaz polityczny”. Macron pojawił się 30 kwietnia w Vienot w departamencie Aubagne, gdzie mieści się główna siedziba Legii Cudzoziemskiej, aby uczcić pamięć o bitwie pod Camerone. Jej rocznica jest świętem tej jednostki. Prezydent przypomniał, że Francja „potrafi uznać za swoich tych, którzy jej służą i ją szanują”. Było to wydarzenie niemal historyczne, bo po raz pierwszy prezydent Republiki brał udział w obchodach rocznicy słynnej bitwy. Miała ona miejsce właśnie 30 kwietnia w 1863 roku na marginesie francuskiej interwencji w Meksyku.
Oddział Legii Cudzoziemskiej starł się tam z meksykańską armią. Pod koniec marca 1863 roku do Veracruz dotarł wysłany z Francji do Meksyku oddział Legii Cudzoziemskiej składający się z 2 batalionów piechoty i jednej kompanii sztabowej pod dowództwem pułkownika Pierre’a Jeanningrosa. Legioniści otrzymali za zadanie m.in. ochronę konwoju transportującego pieniądze przeznaczone na żołd oraz działa dla wojsk generała Foreya oblegających Pueblę. Pułkownik Jeanningros wyznaczył do jego ochrony dwie kompanie. Przodem wysłano zwiad.
Meksykanie zaatakowali francuski zwiad pod dowództwem kapitana Jeana Danjou, w sile kilku szwadronów kawalerii i 3 batalionów piechoty wzmocnionych przez oddziały partyzanckie. Po zażartej walce kapitan Danjou został poinformowany, że jego oddział jest otoczony przez 2 tysiące żołnierzy i zaproponowano mu honorową kapitulację. Francuz odmówił. Sam Danjou zginął trafiony kulą, a dowództwo przejął podporucznik Villain. Niedługo potem Meksykanie otrzymali wzmocnienie w postaci tysiąca żołnierzy piechoty dowodzonych przez pułkownika Francisco Milána. Ponowiono ofertę kapitulacji, która także została odrzucona. Legioniści odparli kilka poważniejszych ataków, ale skończyła się im woda. Zginął Villain, a dowództwo przeszło w ręce podporucznika Maudeta. Obrońcom zaczynała się też kończyć amunicja. Pod koniec dnia obrońcy mieli już tylko 12 ludzi zdolnych do walki. Kolejny szturm spowodował, że na placu boju została tylko piątka legionistów, którzy zabarykadowali się w stajni. Grupą dowodził podporucznik Maudet, a kapral Maine oraz legioniści Cateau, Wensel, Constantin i Léonhard zachowali sobie po jednym naboju i bagnet na broni. Na rozkaz ustawili się plecami do ściany ogrodzenia, odpalili z broni i rzucili się z bagnetami na przeciwnika. W końcu na placu boju pozostał tylko Maine z dwoma żołnierzami uzbrojonymi tylko w bagnety. Przed masakrą uratował ich meksykański oficer. Na wezwanie do poddania się, Maine odpowiedział: „poddamy się, jeżeli pozwolicie nam opatrzyć naszych rannych i pozwolicie zachować nam broń”. – „Takim ludziom jak wy niczego się nie odmawia!” – odpowiedział oficer.
Sześćdziesięciu ludzi kapitana Danjou przez jedenaście godzin odpierało ataki 2 tys. Meksykanów, eliminując z walk około 300 przeciwników (rannych i zabitych). Dzięki związaniu walką sił meksykańskich sam konwój został uratowany. Cesarz Napoléon III zadecydował, że nazwa Camerone będzie zapisana na sztandarach regimentów cudzoziemskich, a nazwiska Danjou, Vilain i Maudet zostaną wygrawerowane złotymi literami na ścianach Pałacu Inwalidów w Paryżu.
Wizyta Macrona w Aubagne przypomniała dobre lata oręża francuskiego, ale jest to też ukłon w stronę historii, która była w ostatnich latach traktowana mocno wybiórczo i to w stronę raczej „pedagogiki wstydu”.
Legia Cudzoziemska tradycyjnie uczciła 162. rocznicę bitwy pod Camerone, a media zauważyły np. fakt, że Emmanuel Macron serdecznie witał kapelana Legii, ojca Lallemanda. Kapelan został nawet awansowany do stopnia Wielkiego Oficera Orderu Legii Honorowej.
Komuniści podnoszą sierpy przeciwko Ameryce
1 maja to we Francji ciągle dzień wolny od pracy. W całej Francji odbyło się około 260 manifestacji, w tym największe, m.in. w Bordeaux, Strasburgu, Marsylii i oczywiście w Paryżu. Tam główny pochód wyruszył z Place d’Italy. Hasłami były tradycyjnie żądania „sprawiedliwości społecznej”. Marsze zwołane przez CGT i FO skupiły się dodatkowo na Ukrainie i Strefie Gazy. Media zwracały uwagę, że nie było żadnego hasła jednoczącego wszystkie organizacje reprezentujące pracowników. Jeszcze w 2023 r. wszystkie osiem głównych central związków zawodowych jednoczyło się pod wspólnym sztandarem walki przeciwko reformie emerytalnej.
W Paryżu największy pochód wyruszył z Place d’Italie w 13. dzielnicy na Place Nation. Organizowały go związki zawodowe CGT, Solidaires, FSU oraz organizacje młodzieżowe Fage, UNEF, Union étudiante i USL. Wezwano do walki ze „skrajną prawicą, w imię pokoju, wolności i sprawiedliwości społecznej”. Na paryską paradę zaproszono związki zawodowe z różnych krajów, zwłaszcza syndykaty amerykańskie i argentyńskie, gdzie świat pracy ma być szczególnie „ciemiężony”.
Obecne pochody nie mają już takiego rozmachu jak w wieku XX. Nic dziwnego, bo w 1949 roku odsetek pracowników zrzeszonych w związkach zawodowych przekraczał 30 proc. zatrudnionych i rósł. Pięćdziesiąt lat później wskaźnik „związkowości” we francuskich przedsiębiorstwach i służbach publicznych gwałtownie spadł i obecnie zbliża się do symbolicznego poziomu 10 proc. Związki zawodowe mają nadal jednak dużą siłę, która wynika z różnych przywilejów przyznawanych im przez lata. Prefektura obecnie bardziej obawia się spontanicznych manifestacji ze strony „żółtych kamizelek” czy aktywistów skrajnie lewicowych ruchów, jak Czarne Bloki i Antifa. Na wszelki wypadek zmobilizowano więc dodatkowe siły policji. Dla większości Francuzów to jednak po prostu tylko dzień wolny od pracy i okazja do wręczania sobie bukietów konwalii.
W Europie kryptokomuniści na ogół schowali sierpy i młoty do kanapy, ale są i ci oficjalni np. z Komunistycznej Partii Francji, którzy dostali obecnie wiatru w swoje dawne żagle, nie tylko z okazji 1 maja. Napędza ich fala antyamerykanizmu, która przetacza się przez UE i która najwyraźniej „uruchomiła” dawne resentymenty lewicy. To, że we Francji prezydent Macron apeluje np. do firm krajowych, by nie inwestowały w USA, to tylko element szerszej akcji zrywania z „Ameryką Trumpa”.
W tym duchu szef francuskich komunistów, sekretarz generalny FPK Fabien Roussel, oskarżył znanego przedsiębiorcę Bernarda Arnault, że ten jest „zaprzedany Amerykanom”. Powodem takich stwierdzeń miało być poparcie Arnault dla „utworzenia strefy wolnego handlu” między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską. Co ciekawe, w przypadku Rosji takich oskarżeń wobec „kapitalistów” handlujących ciągle z tym krajem ze strony tubylczych komunistów nie było…
Bernard Arnault, którego firmy generują 25 proc. swoich dochodów ze sprzedaży w Stanach Zjednoczonych, podziela podobne stanowiska, co amerykański miliarder Elon Musk, który na początku kwietnia oświadczył, że ma nadzieję na przejście w kierunku „strefy wolnego handlu” między Europą a Ameryką Północną z „zerowymi cłami”. Jednak Manon Aubry z lewicowej partii LFI, uznała, że „strefa wolnego handlu ze Stanami Zjednoczonymi jest najgorszą odpowiedzią na wojnę handlową rozpoczętą przez Trumpa, bo oznacza koniec naszego rolnictwa i naszego przemysłu” i przypomniała, że Bernard Arnault był obecny na inauguracji Trumpa na Kapitolu i „od dawna wiemy, że nie broni interesów Francji”. W podobnym duchu pomysł atakowali też Zieloni. Stare demony „walki z amerykańskim imperializmem” akurat nad Sekwaną mają się całkiem dobrze, a ich echa słychać było i na 1-majowych pochodach.