Strona głównaMagazynRotmistrz Pilecki do ubeka Goldberga-Różańskiego: „By sumą kar wszystkich – mnie tylko...

Rotmistrz Pilecki do ubeka Goldberga-Różańskiego: „By sumą kar wszystkich – mnie tylko karano”

-

- Reklama -

W pierwszych dniach maja 1947 r. funkcjonariusze UB aresztowali wielu członków grupy wywiadowczej rotmistrza Witolda Pileckiego, łącznie z samym dowódcą – w czasie okupacji niemieckiej ochotnikiem do KL Auschwitz, a po 1945 r. – ochotnikiem do okupowanej przez sowietów Polski.

Ignacy Sieradzki, czternastolatek mieszkający z rodzicami Heleną i Makarym Sieradzkimi przy ul. Pańskiej 85 m. 6 w Warszawie (tu mieścił się lokal kontaktowy powojennej, wywiadowczej grupy rotmistrza Witolda Pileckiego), wspominał w swoim pamiętniku pierwsze dni maja 1947 r.:

„W rodzinę naszą uderzył grom, którego skutki są okropne. Ojciec i Matka aresztowani, mieszkanie zamknięte i zaplombowane. Mieszkam tymczasowo w Piasecznie u rodziny. Spróbuję opisać to wszystko chronologicznie, póki mi nie wyleciało z pamięci”.

I tak Ignacy Sieradzki opisał dzień 6 maja, kiedy domownicy wrócili na Pańską dość późno:

- Prośba o wsparcie -

Wesprzyj wolne słowo. Postaw kawę nczas.info za:

„Matka z kursów wieczorowych, ojciec i ja z akademii w »Romie«. Koło 9.00 wieczorem weszło do mieszkania pięciu cywilnych mężczyzn. Trochę później jeden z nich (ich dowódca mówiący z rosyjskim akcentem) wyszedł, a czterech zostało. Położyliśmy się spać koło godziny 11 wieczorem. Oni się nie położyli, przeglądali książki w bibliotece”.

Mieli ochronę?

Tego samego 6 maja, tylko w godzinach przedpołudniowych, po wyjściu z mieszkania przy ul. Pańskiej 85 bezpieka aresztowała Tadeusza Płużańskiego – mojego Ojca. Co zastanawiające, ubecy nie „zdjęli” wówczas Witolda Pileckiego, który także wychodził z mieszkania Sieradzkich po spotkaniu z Płużańskim.

Wnuk Tadeusza Płużańskiego, Stanisław, na podstawie własnych badań historycznych napisał o aresztowaniu swojego dziadka, a mojego Ojca: „Mieszkanie było obserwowane od paru dni, co potwierdzają raporty wywiadowców MBP. Pilecki wręczył Płużańskiemu przekaz pocztowy z prośbą o nadanie go. Umówili się na następne spotkanie w tym samym miejscu 8 maja. Według raportu bezpieki Tadeusz Płużański opuścił mieszkanie o godz. 10:25. W wyniku wielomiesięcznej obserwacji funkcjonariusze doskonale wiedzieli, jak wyglądał, nie mieli więc problemu z rozpoznaniem go. Kilka minut przed wspomnianą godziną przed kamienicę wyszedł jednak nieznany im mężczyzna, który od razu rzucił się obserwatorom w oczy. Zaraz po Płużańskim budynek opuścił kolejny, młody mężczyzna, który wymijając pierwszego, zamienił z nim kilka słów. W tym czasie Tadeusz Płużański udał się na przystanek tramwajowy. Kiedy wsiadł do tramwaju nr 11, dwójka tajemniczych mężczyzn wróciła do środka kamienicy przy ul. Pańskiej 85”.

I dalej: „Nie wiadomo, kim były dwie osoby, które „pilnowały” okolicy w trakcie wychodzenia Płużańskiego. Nie można wykluczyć, że pierwszym z nich był nieznany bezpiece z wyglądu Witold Pilecki. Rysopis drugiego z nich nie pasuje jednak do nikogo z członków grupy, która wkrótce miała znaleźć się w więzieniu. Funkcjonariusze MBP nie zastali mężczyzn w kamienicy. Byli natomiast pewni, że widzieli osoby związane z siatką Pileckiego, które najprawdopodobniej były obstawą Płużańskiego i upewniały się, że bezpiecznie opuścił kamienicę. Raport bezpieki z obserwacji zakończony jest konkluzją: „z powyższego zachodzi podejrzenie, jakoby dwaj mężczyźni byli na spotkaniu u Cwaniaka [kryptonim nadany Płużańskiemu przez komunistów w trakcie obserwacji] lub też ochrona jego przy wyjściu na ulice”. Funkcjonariusze MBP ruszyli w pościg za Tadeuszem Płużańskim. Dotarli na pocztę przy ul. Nowogrodzkiej i tam go aresztowali”.

„Pan pójdzie z nami”

W swojej autobiograficznej powieści „Z otchłani” Tadeusz Płużański tak opisał ten moment: „Jurek Radwan [tak w książce przedstawiał siebie Tadeusz Płużański] odszedł właśnie od pocztowego okienka, w którym nadawał przesyłkę, gdy poczuł lekkie szturchnięcie w plecy jakimś twardym przedmiotem i tuż pod nim takie samo z drugiej strony pod prawą łopatką. Nim się obrócił, żeby sprawdzić przyczynę tego zagadkowego szturchnięcia, już stało obok niego dwóch mężczyzn, z których jeden niemal sympatycznym głosem zaprosił: – Pan pójdzie z nami. Nie czekając na odpowiedź, ci dwaj z tyłu ujęli go błyskawicznie pod ręce i lekko naciskając, skierowali ku drzwiom wyjściowym poczty: – Ależ panowie! O co chodzi? To jakaś pomyłka. Oto moje papiery. – Tylko spokojnie. Wszystko się wyjaśni. A teraz jakbyśmy szli na spacer do Łazienek. Ciasno otoczony przez czterech mężczyzn Jurek idzie w środku, nie stawiając oporu. Ocenia swoją sytuację jako beznadziejną, a dalsze szturchnięcia twardymi przedmiotami w plecy stanowią dostateczne potwierdzenie jego oceny. Jeszcze przez moment wierzy, że to jakieś nieporozumienie, policyjna pomyłka, która przecież może się zdarzyć. Ale się nie zdarzyła. Idąc w kierunku Łazienek doszli do budynku, na którym nie ma żadnego napisu, a tylko dwaj żołnierze z pepeszami, stojący po obu stronach bramy wskazują, że jest to ważny budynek państwowy”.

W centrali MBP

Tadeusz Płużański trafił do centrali Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Koszykowej (dziś siedziba Ministerstwa Sprawiedliwości) i tam poddany brutalnemu śledztwu.

Przytoczmy kolejny fragment autobiograficznej powieści „Z otchłani”: „Gdy Jurek przerzucany z rąk do rąk, bity o stół, krzesła, rzucany na podłogę, kopany po całym ciele, zaczynał tracić przytomność, wpadł szef i krzyknął teatralnym tonem:

– Co wyście z nim zrobili?! Przecież on się do niczego nie nadaje. To jest partactwo, nie robota. Panie Radwan, ja nie to miałem na myśli. Ja wiem, że my dojdziemy do porozumienia. Ja pana bardzo przepraszam. Oni są tacy prymitywni, a my, ludzie inteligentni…”. „Napisany w tym czasie przez śledczego protokół jest już gotowy. – Przeczytaj i podpisz! Jurek spogląda na kartkę zabazgranego papieru. Okropna, pełna błędów polszczyzna, przeinaczone fakty, pełno zwrotów w rodzaju: „działając w służbie wrogiego imperializmu…”, „należałem do siatki szpiegowskiej…”, itp.

– Ja tego nie podpiszę.

– Podpisz, bo inaczej pogadamy…

– Ja tego nie podpiszę – powtarza twardo Jurek. – To nie jest protokół, tylko kłamliwy akt oskarżenia.

– Co ty mnie będziesz uczył, jak się pisze protokoły przesłuchań? – śledczy woła dwóch kolegów. Wszyscy trzej są w polskich mundurach wojskowych z dystynkcjami poruczników. Jurek już po pierwszych uderzeniach poczuł, że słabnie… Jakby na przekór temu wyrzucił z siebie: – W gestapo bili mocniej…”. Po kilku dniach Tadeusz Płużański został przeniesiony do więzienia przy ul. Rakowieckiej, gdzie śledztwo trwało dalej…

„Pewien Pan”

Przypomnijmy, że Pilecki i Płużański umówili się, że spotkają się w mieszkaniu Sieradzkich przy ul. Pańskiej 8 maja 1947 r. Pilecki przyszedł tam, nie wiedząc, że Płużański został 6 maja aresztowany.

A to wpis w pamiętniku Ignacego Sieradzkiego z 8 maja:

„Część z nich [ubeków] spała, a część czuwała. 8.V. po południu przyszedł pewien pan, o którego, o ile wiem, im chodziło. Zatrzymali go osobno od nas i od razu wywieźli”.

„Pewien Pan” to właśnie rotmistrz Witold Pilecki, aresztowany przez funkcjonariuszy bezpieki i wywieziony – tak jak trzy dni wcześniej Tadeusz Płużański – do centrali MBP przy ul. Koszykowej.

Mrok zapadał wcześnie

„Dlatego więc piszę niniejszą petycję
By sumą kar wszystkich – mnie tylko karano,
Bo choćby mi przyszło postradać me życie –
Tak wolę – niż żyć wciąż, a w sercu mieć ranę”.

Tak pisał w wierszu „Dla Pana Pułkownika Różańskiego” Pilecki (Mokotów, 14 maja 1947 r.). Prośba rotmistrza, „by sumą kar wszystkich – mnie tylko karano”, nie została spełniona. Rozpracowanie bohatera Polski Podziemnej spowodowało uwięzienie 23 osób, w tym kilku kobiet – głównie żon i matek zatrzymanych. Część szybko zwolniono, jednak dla innych rozpoczął się koszmar śledztwa.

Żony głównych oskarżonych – Stanisława Płużańska i Helena Sieradzka zostały skazane w procesach odpryskowych, tak samo jak w mniejszym stopniu związane z niepodległościową działalnością „Witolda” – Wacława Wolańska i Barbara Otwinowska. Maria Szelągowska dostała karę śmierci w centralnym procesie „grupy szpiegowskiej Pileckiego” 15 marca 1948 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie.

– Mój mąż Tadeusz Płużański mówił mi, że Witold Pilecki jest człowiekiem wielkiej klasy, całkowitego oddania Polsce. Bardzo chciałam go poznać. Spotkaliśmy się w mieszkaniu u Makarego i Heleny Sieradzkich, gdzie Pilecki wynajmował pokój. Byłam zaszczycona, że mogłam z nim współpracować – tak mówiła Stanisława Płużańska.

Stanisława Płużańska w momencie aresztowania, 11 maja 1947 r., była studentką III roku medycyny w Poznaniu (po wyjściu na wolność: lekarz ftyzjatra).

Jej ojciec Stanisław Skłodowski w książce „Rodowód” napisał: „No i zaczęła się wielka miłość Stachy do Tadeusza Płużańskiego, który, o czym nie wiedzieliśmy, należał do WiN (Wolność i Niezawisłość) i był silnie związany z rotmistrzem Pileckim. Tuż po ślubie Stachy i Tadeusza w 1947 r. cała organizacja została aresztowana przez Urząd Bezpieczeństwa. Rotmistrza Pileckiego rozstrzelano, Tadeusz otrzymał trzykrotnie karę śmierci, ale dzięki staraniom jego matki karę zmieniono mu na dożywotnie więzienie, a Stasię skazano na osiem lat więzienia. Co było robić? Widzenia i paczki, paczki i widzenia”.

Co Stanisława Płużańska robiła w grupie Pileckiego? Zbierała informacje o sytuacji w Poznaniu, m.in. w zakładach im. Cegielskiego, połączeniach kolejowych, nastrojach panujących w harcerstwie, co komuniści uznali za szpiegostwo na rzecz obcego wywiadu.

Małgorzata Szejnert w książce „Śród żywych duchów” pisze o pobycie Płużańskiej na Mokotowie: „Jesienią 1947 roku siedziała w karcerze. Miał ukośny strop; najniższy przy drzwiach, od wewnętrznej strony budynku, najwyższy przy ścianie zewnętrznej. W ścianie tej znajdował się otwór zasłonięty blachą o małych otworkach, który stanowił jedyne źródło powietrza. Wolała jednak klęczeć przy drzwiach z pochyloną głową, niż stać przy okienku, ponieważ w wyższej części celi pełno było ekstrementów. W pewnej chwili zauważyła, że na podwórzu zgasło światło, więc nie bacząc na odchody, podeszła boso i nago do okienka. „Czy mi Tadeusza nie prowadzą na śmierć?”.

Na tym samym miejscu

W lipcu 1955 r. Tadeusz Płużański, w piśmie z więzienia we Wronkach (gdzie odbywał karę dożywocia) do Rady Państwa PRL ujawnił szczegóły śledztwa: „Bito mnie. Czekało mnie coś gorszego. Ówczesny kierownik Wydziału Śledczego MBP płk J. Różański oświadczył mi, że oficerowie śledczy nie będą się ze mną „szarpali”, gdy mogą wybić z kogo innego to, co im jest potrzebne. Nie była to czcza pogróżka. W stosunku do żony mojej zastosowano system maltretowania, zalewania potokiem rynsztokowych wymysłów, deptania jej godności kobiecej. Szantażowano ją, że jeżeli nie podpisze wszystkiego, co podsuwają jej do podpisu, ja zostanę rozstrzelany. Była w ciąży. Spowodowano poronienie, które pociągnęło za sobą krwotoki [poronienie przeżyła w karcerze i nie udzielono jej żadnej pomocy lekarskiej]. Doprowadzono ją do stanu krańcowego wyczerpania fizycznego i nerwowego, w którym traciła świadomość, bredziła, krzyczała, przerażona jakimiś zjawami. Nie dano jej dostatecznej opieki. Oficerowie śledczy szantażowali mnie, że jeżeli nie podpiszę protokołu śledztwa, to wezwą żonę, która wszystko potwierdzi. Płk Różański mówił: „ona tu siedziała przed chwilą na tym miejscu, co ty; przeklinała ciebie, ratuj ją. Ty masz u mnie i tak dwa wyroki śmierci; ciebie nic nie uratuje”.

Stanisław Skłodowski: „Stasię w 1955 r. przywieziono do szpitala więziennego w Grudziądzu w bardzo ciężkim stanie i tylko dzięki osobistemu zaangażowaniu się i litości dr. Skiby nad młodą kobietą, który przeprowadził w szpitalu więziennym operację wycięcia guza [to właśnie efekt znęcania się przez „oficerów” śledczych] i bardzo starał się utrzymać Stasię przy życiu, jakoś wróciła do zdrowia (…). Po ogłoszeniu amnestii przez Gomułkę Stasia zwróciła się do Rady Państwa o zwolnienie Tadeusza z więzienia i rzeczywiście zwolniono go warunkowo z zastrzeżeniem, że jeśli „podpadnie” wróci do więzienia. Przesiedział więc w Polsce Ludowej 9 lat, a Stasia 8 lat bez dwóch miesięcy”.

Między blendami – kochany syneczku

W książce „Zawołać po imieniu, Księga Kobiet-Więźniów Politycznych 1944–1958” jedna z więźniarek wspomina: „spotkałam wyjątkowo szlachetne kobiety w osobach Pań Heleny Sieradzkiej i Heleny Wysockiej. Obie Panie były nauczycielkami. Pani Helena Sieradzka [„Julianna”, z domu Sobczyńska, rocznik 1901; w procesie odpryskowym od sprawy Pileckiego skazana na 7 lat, a po rewizji 6 lat więzienia, odsiedziała cały wyrok] otoczyła mnie szczególną opieką, jak matka. Pochodziła z Warszawy, przeżyła Powstanie Warszawskie, czynnie w nim uczestniczyła, straciła swojego pierworodnego 16-letniego syna [Jan Sieradzki zginął od wybuchu pocisku]. (…) Jej mąż p. Makary Sieradzki również był w więzieniu z dożywotnim wyrokiem (odbywał wyrok we Wronkach). Na wolności pozostawał ich 14-letni syn Ignaś. Pamiętam jak dziś jego odwiedziny u mamy co drugi miesiąc. Jak Pani Helena cierpiała, wyglądając między blendami spacerującego syna nad Wisłą”.

Z więzienia napisała list do syna: „Kochany syneczku, sprawia mi radość każdy list do Ciebie, a zwłaszcza taki, w którym dowiaduję się, jak spędzasz czas, jak się uczysz, żeś zdrów, interesujesz się życiem intelektualnym – słowem, jak kształtujesz swoją osobowość. To piękne. Ulegasz jednak pesymizmowi – pisząc, że już nie będzie nam dobrze, nawet gdy się zejdziemy razem. Ignasiu, będzie dobrze, będzie lepiej nawet, wszak zejdziemy się z pewnym doświadczeniem życiowym, bogatsi rozsądkiem, ułożymy sobie ładne, spokojne życie – zobaczysz (…). Wiem, że spadł na Ciebie kłopot wielki i zbyt wcześnie i to jest moim utrapieniem, udręką, żeś był sam w tak młodym wieku, to smutne, że nie da się tego odrobić”. Fordon 20 I 1952 (więzienie w Fordonie zostało przeznaczone dla kobiet, głównie „politycznych”).

Najnowsze