Nie wiem, czy zauważyliście Państwo, że ostatnio na wielu polach doszło do „zmiany narracji”. Po objęciu władzy przez Donalda Trumpa i jego pierwszych decyzjach okazało się na przykład, że Zielony Ład już wcale nie jest tak bezalternatywny, jak był dwa miesiące temu, i jak go nie przyjmiemy, to wcale nie dojdzie do spalenia się planety. Podobnie jest z wojną ukraińsko-rosyjską.
Po serwowanej nam przez trzy lata propagandzie o codziennych zwycięstwach Ukrainy, gigantycznych rosyjskich stratach i walącej się rosyjskiej gospodarce nagle doszło do „zmiany narracji” i okazało się, że jednak Rosja tę wojnę wygrywa, szans na odzyskanie przez Kijów Krymu i Donbasu nie ma, a tak właściwie to nie ma nawet mowy o żadnej ukraińskiej kontrofensywie i przyszła granica na obecnej linii frontu to szczyt tego, o czym może marzyć Ukraina. Ba, okazało się, że nawet wejście Ukrainy do NATO wcale nie jest bezalternatywne, a właściwie to nie ma na to żadnych szans.
Ta „zmiana narracji” poszła już tak daleko, że przestałem być „ruskim onucem” i zaczęto dostrzegać, że może być prawdziwa głoszona przeze mnie od prawie trzech lat teza, że wojna ta skończyć się może tylko na szczycie amerykańsko-rosyjskim (może z dodatkiem Chin), gdzie świat atlantycki i euroazjatycki dokonają nowego rozgraniczenia swoich sfer wpływów w naszym regionie. Albo więc dojdzie do szczytu Trump-Putin, gdzie dokonana zostanie delimitacja wpływów, albo wojna trwać będzie dalej z wizją przerodzenia się w III wojną światową, uwieńczoną wojną nuklearną (przy pewnej dozie nieszczęśliwych zbiegów okoliczności).
Widzę, że co inteligentniejsi politycy, analitycy i dziennikarze, przestawszy ogłaszać codzienne zwycięstwa armii ukraińskiej, zaczynają teraz popadać w drugą skrajność i coraz częściej ze zgrozą w ustach bąkają o „nowej Jałcie”, która ustali strefy wpływów mocarstw, w wyniku czego Ukraina znajdzie się po stronie wpływów rosyjskich, a jak Ukraina, to i Polska, zgodnie z archaiczną formułą Giedroycia, że „nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy”. Słowem, nadciągają chmury Jałty 2.0.
Ja rozumiem, że słowo „Jałta” źle się w Polsce kojarzy ze względu na to, że po ostatniej Jałcie przez pół wieku żyliśmy w komunistycznej biedzie. Zastanówmy się jednak, jakie znaczenie miały układy jałtańskie dla świata. O ile dla Polski to była katastrofa, to dla Europy oznaczały pokój. Dzięki dokładnej delimitacji wpływów w Europie nie wybuchła żadna wojna, a wszystkie konflikty wielkich mocarstw przeniosły się poza Europę, czyli właśnie tam, gdzie żaden układ jałtański nie dokonał delimitacji granic i mieliśmy permanentne konflikty o poszerzenie wpływów lub ich obronę przez któreś z dwóch głównych mocarstw. Gdy więc mowa jest o „Jałcie”, to należy pod tym terminem rozumieć delimitację wpływów mocarstw, coś, co w europejskiej polityce nazywano kiedyś mianem „koncertu mocarstw”, które zawierając między sobą układy, chroniły siebie i swoich aliantów przed wojnami. Gdy więc ktoś mówi o „nowej Jałcie” czy „Jałcie 2.0”, ma na myśli taką właśnie delimitację.
Nie zmienia to faktu geopolitycznego, że jakkolwiek byśmy nie nazwali istniejącej sytuacji, to czeka naszą część Europy albo porozumienie Trump-Putin, które – jak mawia ten ostatni – stworzy „nową architekturę bezpieczeństwa”, albo czeka nas przedłużenie wojny na Ukrainie z możliwą eskalacją na Polskę i sięgnięciem po bronie ABC. Jakkolwiek przeciwnicy takiego rozwiązania będą nas straszyć słowem „Jałta” – a będą – to pokój na kolejne kilkadziesiąt lat zrodzić może się tylko na takim szczycie, gdzie zostanie określone, które państwa należą do Zachodu, które do Wschodu, które są neutralne etc. Chodzi o trwały pokój, taki jak westfalski (1648) czy wiedeński (1815), a nie o krótkotrwały wersalski, który obydwie strony uznały za krótkie intermezzo przed kolejną wojną. Pamiętajmy, że każda z takich wojen świata atlantyckiego i euroazjatyckiego ma wielką szansę toczyć się na terenie Polski.
Zawarcie takiego pokoju absolutnie nie przesądza, że Polska ponownie miałaby się znaleźć w sferze wpływów Związku Radzieckiego, bo takiego państwa już nie ma. Rosja nie jest zresztą żadnym państwem sowieckim czy komunistycznym, a raczej można rzec, że właśnie brak jej poważnej własnej ideologii, którą może przeciwstawić Zachodowi. Sam Zachód zresztą przestał być już wolnością i „wolnym światem”, przekształcając się w gospodarce w mieszankę socjalizmu i rządów wielkich korporacji, a w ustroju w „demokrację walczącą”. Wolności słowa też już nie ma, gdyż zastąpiła ją walka z „mową nienawiści”. Raczej mamy tutaj do czynienia z tzw. teorią konwergencji, gdzie obydwa systemu upodabniają się do siebie, a dzielą je jedynie interesy geopolityczne. Zresztą potęgę Rosji trudno porównać do potęgi Związku Radzieckiego. Putin jest wytrawnym politykiem i ma świadomość, że Rosja nie posiada potencjału ekonomicznego, politycznego, militarnego, a nawet demograficznego do kontroli swojego imperium powstałego w tamtej Jałcie.
Wyraziła to już tzw. Doktryna Miedwiediewa, mówiąca o „bliskiej zagranicy”, czyli rosyjskiej strefie wpływów obejmującej dawne państwa wchodzące w skład ZSRR i mające znaczną mniejszość rosyjską. Polska nie spełnia tych kryteriów. Punktem sporu USA i Rosji są Ukraina, Białoruś i Nadbałtyka, szczególnie Łotwa i Estonia, mające 1/3 obywateli pochodzenia rosyjskiego. Trump wydaje się pogodzić z tym, że dalszego rozszerzenia NATO na Wschód nie będzie i będzie musiał się zgodzić na prorosyjskość Białorusi i neutralność okrojonej terytorialnie Ukrainy. W moim przekonaniu największym problemem spornym będzie właśnie Nadbałtyka. Póki co Trump i Putin wyrazili zainteresowanie szczytem dwustronnym. I bardzo dobrze, gdyż oddala to nas od wojny z Polską w roli pola bitwy między wojskami pancernymi obydwu stron. Przez ostatnie trzy lata był to „onucyzm”, a przecież to nic innego jak stary realizm polityczny, polegający na chronieniu przede wszystkim samego siebie.