Jeden z dwóch ekoaktywistów, którzy zakłócili spokój niedźwiedzia w Bieszczadach, dzieli się informacjami na temat stanu zdrowia kolegi zaatakowanego przez zwierzę.
Dwóch działaczy z Inicjatywy Dzikie Karpaty zakłóciło 12 listopada sen niedźwiedzia. Co komiczne, ekoaktywiści, według leśników, chcieli właśnie sprawdzić, czy rzeczonemu niedźwiedziowi nikt tego snu nie zakłóca.
Obudzona bestia zaatakowała jednego z mężczyzn. Do ataku doszło w okolicach dawnej wsi Hulskie. Początkowo w eter poszedł komunikat, że zaatakowany został turysta.
Akcja ratunkowa trwała trzy godziny, a uczestniczyli w niej licznie GOPR-owcy i strażacy. Ze względu na trudny teren do poszkodowanego nie można było dojechać ani quadem, ani wózkiem transportowym. Ranny mężczyzna był niesiony na rękach.
Teraz ekoaktywista, który nie ucierpiał, Łukasz Synowiecki, udziela mediom wywiadów i mówi m.in., jaki jest stan zdrowia jego kolegi.
– Jestem spokojniejszy niż początkowo, bo wiem, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Henri jest zaopiekowany w szpitalu, ale rany będą się jeszcze goić. Czeka go też w przyszłości co najmniej jedna operacja oka. To twardy człowiek, nie narzeka, ale nie czuje się jeszcze zdrowy – przekazał redakcji o2.pl.
Synowiecki twierdzi, że on i jego kolega popełnili „dwa błędy” i dodaje, że niedźwiedzie tak poza tym to mało konfliktowe zwierzęta.
– Popełniliśmy dwa błędy. Nie sprawdziliśmy dokładnej lokalizacji gawry, podchodząc zbyt blisko. Szliśmy też za bardzo oddaleni od siebie, zbyt cicho. Niedźwiedź się zaskoczył, przestraszył i nas zaatakował – wskazuje.
Ekoaktywista twierdzi, że on i jego kolega mają „spore doświadczenie terenowe”.
Atak niedźwiedzia. Ekoaktywista zaprzecza słowom leśników
Według Lasów Państwowych spokój niedźwiedzia zakłócili ekoaktywiści, którzy pojawili się tam, by sprawdzić, czy spokój niedźwiedzia nie jest zakłócany. To nie jest żart.
Jak wyjaśniają leśnicy, w okolicy gawry od maja prowadzono prace hodowlane, ale nie zbliżano się do samej gawry. To jednak nie podobało się aktywistom. Słali oni różne pisma o konieczności utworzenia strefy ochronnej wokół miejsca gawrowania niedźwiedzia.
Nadleśnictwo Lutowiska prace wstrzymało wraz z końcem października. „Powieszono fotopułapkę, która miała monitorować okolicę gawry” – czytamy.
Trwała procedura tworzenia wspomnianej strefy, o czym – zdaniem leśników – aktywiści doskonale wiedzieli. Mimo to postanowili pojawić się w tym miejscu, by sprawdzić, czy leśników tam nie ma. Zapuścili się za daleko. Wtedy niedźwiedź zaatakował.
„Niestety, w niedzielny wieczór 12 listopada naruszyli spokój gawrującego zwierza, prowokując dramatyczną sytuację, której stali się uczestnikami. Podkreślam fakt, że skoro sami składali wniosek o utworzenie strefy, winni zachować reguły, jakie wynikają z tej sytuacji” – pisze Nadleśnictwo Lutowiska.
Synowiecki w rozmowie z o2.pl zaprzecza informacjom, które podali leśnicy.
– Szliśmy sprawdzić, czy wycinka w jej okolicach zakończyła się zgodnie z harmonogramem i jakich nowych zniszczeń tam dokonano od lata. Nie złamaliśmy też zakazu wstępu do strefy ochronnej niedźwiedzia, bo tej strony po prostu nie było, mimo że Lasy Państwowe już od stycznia wiedziały o gawrze – powiedział.