Wprawdzie ciągle jeszcze zarówno kandydaci, jak i wyborcy udają, że kampania wyborcza nie wystartowała, ale de facto wyścig o najwyższy urząd w naszym umęczonym kraju trwa w najlepsze już od kilku dobrych tygodni. Chociaż pretendenci do fotela prezydenta za wszelką cenę chcą udowodnić, że są jedynymi godnymi tego stanowiska i zasadniczo różnią się od swych nikczemnych konkurentów, to uważne przyjrzenie się ich poczynaniom musi prowadzić do wniosku, że zasadniczych dyferencji między nimi jest znacznie mniej, niż chcieliby wmówić wyborcom.
Oficjalnie kampania przed wyborami prezydenckimi – zgodnie z zapowiedzią marszałka Sejmu – rozpocznie się dopiero w styczniu, ale jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia obywatele mogli poznać kolejnych, niezwykle niezależnych kandydatów. W połowie listopada swoją decyzję obwieścił Szymon Hołownia, który jak na lidera partii przystało, zdecydował, że „wystartuje w 2025 roku w wyborach prezydenckich jako kandydat niezależny”, wyjaśniając od razu powątpiewającym w te słowa, iż jest „niezależny od nacisków politycznych, od premierów czy partyjnych szefów”, co niedługo potem starał się udowodnić, stawiając się szefowi rządu warszawskiego w sprawie uchylenia immunitetu Jarosławowi Kaczyńskiemu. Deklaracja Hołowni spotkała się z reakcją ze strony kandydata wybranego Konfederacji Sławomira Mentzena, który jeszcze tego samego dnia ogłosił w swych mediach społecznościowych, że „uważa się za jedynego niezależnego od POPiS kandydata w wyborach prezydenckich” i dość odważnie – zważywszy na doświadczenia z Ryszardem Petru – zaproponował marszałkowi rotacyjnemu debatę, do której, póki co nie doszło.
Dotychczasowe sondaże wskazują jednak, iż rywalizacja doktora z Torunia z byłą gwiazdą TVN rozstrzygnie jedynie to, kto znajdzie się na najniższym stopniu podium. Na czele wyścigu prezydenckiego z wyraźną przewagą umościli się bowiem kandydaci dwu największych sił, czyli Koalicji Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Podczas prezentacji bezpartyjnego kandydata PiS Karola Nawrockiego prezes Kaczyński zawyrokował, że potrzebny jest „człowiek wiarygodny, niezależny od formacji politycznej”, w związku z czym jego partia nie wystawi własnego polityka, ale w przypływie troski o nasz urokliwy bantustan poprze człowieka, który koło rządzącej przez osiem poprzednich lat formacji nawet nie stał. O tym, jak bardzo niezależna jest kandydatura Nawrockiego, świadczy nie tylko zorganizowanie inauguracyjnego wydarzenia przez PiS, ale i skład sztabu wyborczego, w którym według informacji „Interii” znaleźli się m.in. Przemysław Czarnek, Patryk Jaki, Adam Andruszkiewicz, Adam Bielan i Jacek Kurski. Wszystkich przelicytował natomiast Donald Tusk, stwierdzając podczas startu kampanii wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej Rafała Trzaskowskiego, że to właśnie on, jak na kandydata wybranego przez członków partii wchodzących w skład KO przystało, „jest kandydatem niezależnym i obywatelskim”. Zapewnienia kolejnych polityków podsumować można jedynie słowami Władysława Kargula, który rzekł, że „żeby on bleszczaty był, choć na jedno oko, to by może uwierzył”.
Koniec wojny polsko-polskiej
Na początku nieformalnie kampanii trudno nie zauważyć, że forma przyjęta przez dwóch najważniejszych pretendentów, nie różni się niczym zasadniczym. Obaj rozpoczęli zmagania w patriotycznym uniesieniu, podkreślając to, jak bardzo są tacy sami jak my – zwykli, szarzy zjadacze chleba. Obaj idą do tych wyborów także po to, by być reprezentantem każdego z nas, bo przecież obaj tak dobrze rozumieją codzienne troski Polaków, jak drogi prąd i masło, gdyż w końcu są jednymi z nas. Obaj, jak każdy z nas, mają dość podziałów i chcieliby zakończenia wojny polsko-polskiej. Występujący przed Nawrockim Kaczyński spostrzegł, że taki spór istnieje, ale „oni tej wojny nie chcą”, a sam kandydat przekonywał, że „jako naród musimy podjąć wreszcie trud wygaszania wojny polsko-polskiej”. Z kolei występujący przed Trzaskowskim Tusk oznajmił, że prezydent Warszawy jest jedynym człowiekiem, który „może pojednać Polaków”, a sam kandydat w przypływie przygotowanego wystąpienia wyznał, iż „wierzy w Polskę, w której otwarta dłoń może wygrać z zaciśniętą pięścią”. Obaj nie mają też problemu, by przy pojednawczej retoryce brutalnie atakować politycznych przeciwników.
W twardej batalii o to, kto bardziej zażegna istniejące w społeczeństwie spory, w tyle nie chce pozostać Hołownia, który podczas ubiegłorocznej kampanii parlamentarnej z zakończenia waśni uczynił wręcz hasło wyborcze. Marszałek Sejmu podzielił się obserwacją, iż nasz rozdarty kraj jest podzielony na pół i widzi „dwie Polski zajęte tylko sobą nawzajem”, z czym chciałby w trymiga skończyć. Co ciekawe, odnotowanie tego faktu nie przeszkadza przewodniczącemu Polski 2050 promować swej książki pod tytułem: „Nie dajmy się podzielić”. Złośliwcy wprawdzie sugerowali Hołowni rozdwojenie jaźni, ale przecież nasz urokliwy bantustan podzielony jest zaledwie na pół, a więc ciągle jest czas, by zapobiegać dalszym podziałom. Zasypać te już istniejące chciałby także Mentzen, przedstawiający się jako jedyny kandydat niezależny od największych partii, a więc wywodzący się spoza konfliktu, który trawi nadwiślańską scenę polityczną od blisko dwóch dekad. Przejawem kampanijnej retoryki kandydata wybranego były słowa wiceprezesa Nowej Nadziei w Lublinie Rafała Kulickiego, który twardo ogłosił, iż „czas zakończyć jałowy spór PiS-u i Platformy” i zawyrokował, że „Mentzen to kandydat, który daje nadzieję na zmianę”.
Barwne problemy
Jeśli chodzi o zmiany, to kandydat Konfederacji przyjął ostrzejszą retorykę niż przed wyborami parlamentarnymi, adresując swe wypowiedzi także do twardego elektoratu ugrupowania, który nie był zachwycony wyborem akurat tego reprezentanta. Co prawda pewne rzeczy pozostały niezmienne i Mentzen stanowczo odżegnuje się od możliwości opuszczenia Unii Europejskiej, na której działania zżyma się niemiłosiernie, ale w przeciwieństwie do części oponentów nie musi ukrywać w tej kampanii żadnych flag. Początek wyborczej walki Trzaskowskiego przypominał połączenie konwencji Konfederacji i PiS-u, a nie wydarzenie organizowane przez ugrupowanie jeszcze niedawno startujące z innymi siłami centrolewicowymi pod wspólnym szyldem Koalicji Europejskiej. O ile podczas ubiegłorocznej kampanii KO flagi unijne zostały zepchnięte na drugi plan, o tyle na gliwickiej konwencji nie pojawiły się one w ogóle. Nietrudno odnieść wrażenie, iż politycy dobrze zdają sobie sprawę, że narracja o szczególnej miłości Polaków do Unii Europejskiej rozmija się z rzeczywistością. Wpływ na tę przemianę mogło mieć także twarde stanowisko, zaprezentowane przez wyjątkowo patriotycznego Nawrockiego, który orzekł, że „Polska nie potrzebuje kierunku scentralizowanego państwa zamieszkałego przez obywateli UE polskiego pochodzenia”.
Bezpartyjny kandydat PiS też ma pewien barwny problem, gdyż pytany przez dziennikarzy o ukraińskie flagi na urzędach w naszym umęczonym kraju odrzekł, że „to jest decyzja samorządów”, ale on „wywiesza tylko biało-czerwoną flagę”. Następnie w typowy dla siebie sposób, a więc przemawiając, jakby działo się coś niezwykle ważnego i podniosłego, Nawrocki zadeklarował, że „jest Polakiem, ma obowiązki polskie, kocha Rzeczpospolitą Polską”, co podobnież wzruszyło rzesze naiwnych serc. Problem w tym, że szef Instytutu Pamięci Narodowej może i flagi Ukrainy nie wywieszał, ale w opublikowanym na YouTube na początku marca 2022 roku nagraniu dumnie występował z przypiętą do klapy marynarki wstążką w narodowych barwach naszego wschodniego sąsiada, potępiając rosyjską agresję na Ukrainę i wzywając do usunięcia radzieckich pomników z Polski. W grudniu 2024 roku Nawrocki w pompatyczny sposób zapewnia o przywiązaniu do biało-czerwonej flagi i deklaruje, że „taką się posługuje przez całe swoje życie”.
Czysty przypadek
W rozgrzebywanie dotychczasowego życia niezwykle patriotycznego aspiranta do fotela prezydenta zaangażowały się niesprzyjające PiS-owi media. „Onet” opublikował tajny raport na temat Nawrockiego, który rzekomo miał powstać na zlecenie popierającej go partii, a „Newsweek” donosił, że szukano haków na potencjalnego wówczas kandydata. Takiej wersji wydarzeń zaprzeczył Mariusz Błaszczak, według którego to „jest jakiś paszkwil, który gdzieś tam jest w sieci dostępny”. Inna z plotek głosiła, że za dokumentem stał poseł Konfederacji Przemysław Wipler, ale on także nie tylko stanowczo zaprzeczył, ale wręcz zadeklarował, iż „może położyć rękę na sercu, na Biblii”. Początkowo faktycznie mogło wydawać się, że raport wyszedł z kręgów okołopisowskich, lecz późniejsze zdarzenia sugerują raczej źródła bliższe naszym obecnym umiłowanym przywódcom.
Z kilkudziesięciostronicowego dokumentu dowiadujemy się, że bezpartyjny kandydat PiS zna się z „hitlerowcem” Grzegorzem H., Maciejem B. – „możliwym do powiązania ze światem przestępczym i neonazistami trenerem boksu” oraz Olgierdem L. – „gangsterem skazywanym m.in. za sutenerstwo i brutalne pobicia”. Odnosząc się do raportu, Nawrocki grzmiał o niegodziwości oraz manipulacji i ocenił, że to „próba ekstrapolacji jego zadań zawodowych czy pojedynczych i bardzo nieregularnych w ciągu wielu lat spotkań, na obraz człowieka, którym jest”. Podkreślił też swą dumę z tego, iż „uczestniczył w procesie resocjalizacji, mówiąc do polskich więźniów i przekonując ich o tym, że zawsze jest czas na powrót do Pana Boga i do ojczyzny”. Z dokumentu dowiadujemy się jednak, że podobno „o tym, że Nawrocki mija się z prawdą, zaprzeczając niewygodnym znajomościom lub sprowadzając je do »przypadkowych zdjęć« czy spotkań, wie co najmniej 200–300 osób z ich zazębiających się kręgów towarzyskich”. To, z jakiego środowiska wywodzi się kandydat na prezydenta, opisano dość osobliwie, stwierdzając, że „w jednym tyglu mieszają się działacze FMW (Federacji Młodzieży Walczącej – przyp. red.) i innych organizacji podziemnych z lat 80., działacze ruchów kościelnych i porządni działacze sportowi z chuliganami piłkarskimi, neonazistami i sutenerami”. Wyłania się z tego obraz grozy, gdyż co prawda Nawrocki mógł znać tę porządną część środowiska, ale mógł też znać „pospolitych gangusów”.
Czystym przypadkiem, zaledwie kilka dni po opublikowaniu raportu, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrzymała wymienionego w nim Olgierda L. Z pierwszych doniesień mediów wynikało, że sprawa dotyczy aktów sabotażu z rosyjskiej inspiracji. Niepytany przez nikogo premier Tusk podczas konferencji prasowej odpowiedział na hipotetyczne pytanie i orzekł, iż zatrzymanie ma związek z twardą przestępczością, a ponadto „spodziewają się także niestety niepokojącego kontekstu międzynarodowego, jeśli chodzi o tę sprawę”. Ostatecznie prokuratura postawiła mężczyźnie pięć zarzutów, w tym „udziału w zorganizowanej grupie mającej na celu popełnianie różnego rodzaju przestępstw”. Takiej okazji nie godziło się zmarnować, wobec czego podczas gliwickiej konwencji Tusk zestawił obraz empatycznego Trzaskowskiego, podtrzymującego bohaterki Powstania Warszawskiego oraz przebrzydłego Nawrockiego, który „z wielką dumą i satysfakcją fotografuje się z gangsterami”, a wśród swoich towarzyszy ma tych, „których prokuratura podejrzewa o związki z rosyjskim służbami”. Trudno nie zauważyć, że w głowie szefa rządu warszawskiego rysuje się bardzo prosta ścieżka, dzięki której można zwalczającemu pozostałości komunizmu w naszym umęczonym kraju Nawrockiemu zasugerować ruskie powiązania.
Nieznośna hipokryzja
Już przed oficjalnym startem kampanii wyborczej widać zatem wyraźnie, że najważniejsi przedstawiciele dwu głównych obozów politycznych, choć chcą opowiadać o chęci zakopania istniejących podziałów, to nie mają problemu, by politycznych oponentów odsądzać od czci i wiary i posądzać ich o najstraszliwsze rzeczy. Tak Nawrocki, jak Trzaskowski, chcieliby udowodnić wyborcom, że zasadniczo różnią się od rywala, lecz w praktyce ich działania przybierają tę samą barwę, którą obaj bardzo pragnęliby ukryć przed obywatelami. Barwę nieznośnej hipokryzji.