W Niemczech po najbliższych przedterminowych wyborach do Bundestagu – już zaplanowanych na 23 lutego – zanosi się na kolejną „wielką koalicję” głównych partii systemowych, tj. post-chadeckich CDU i CSU z socjalistami z SPD. Koalicji być może z udziałem eurokomunistycznej partii Zielonych lub demoliberalnej FDP.
Po odejściu z rządu demoliberałów z FDP (7 listopada) i po rozpadzie rządzącej Niemcami koalicji trzech partii, nadal rządzi gabinet kanclerza Olafa Scholza z SPD. W Bundestagu nie ma on już jednak pewnego poparcia większości posłów, więc w obliczu jeszcze nie uchwalonego budżetu na rok 2025 i kilku innych ważnych ustaw postanowiono przedterminowe wybory do parlamentu RFN. Mają one odbyć się 23 lutego. W związku z tym co najmniej do około 20 marca przyszłego roku nie zanosi się na żadne większe zmiany dotychczasowej polityki wewnętrznej i polityki zagranicznej RFN. Co niestety szczególnie ważne dla innych krajów eurosowchozu, w tym Polski, nie zanosi się więc także na żadne istotne odejście od dalszego forsowania przez lewicowe władze Niemiec i przez generalnie euro-komunistyczne władze UE ich neosowieckiej i absurdalnej „polityki ochrony klimatu”, „dekarbonizacji”, „Zielonego Ładu”, zwiększania podatkowych i finansowych obciążeń przedsiębiorstw i obywateli, centralizacji możliwie wszelkich ważnych decyzji politycznych w UE itd. Sehr schlimm!
Kto następnym kanclerzem?
W rządzącej partii SPD dyskutowano już od początku września, tj. od dnia ciężkiej porażki SPD i Zielonych w wyborach do landtagów Saksonii i Turyngii, kto ma być kandydatem socjalistów do stanowiska kanclerza rządu RFN w najbliższych wyborach do Bundestagu. Czy powinien nim być obecny szef rządu Olaf Scholz – już mocno niepopularny w społeczeństwie? Czy może jednak znacznie bardziej popularny w tym roku Boris Pistorius – od grudnia 2021 r. federalny minister obrony? Pistorius już od kilkunastu miesięcy prowadzi w tzw. rankingach zaufania do niemieckich polityków, jest też w tym roku zdecydowanie najlepiej ocenianym w mediach politykiem SPD. Dlatego w wewnątrzpartyjnych dyskusjach już od kilku miesięcy sugerowano, że to właśnie popularny szef MON, a nie urzędujący kanclerz, powinien być kandydatem SPD do stanowiska kanclerza rządu w nadchodzących wyborach. A więc także wyborczym liderem i „lokomotywą” tej od zawsze największej w Niemczech politycznej partii – liczącej w lipcu br. jeszcze trochę ponad 365 tys. (z dawnych ponad 700 tys.) płacących składki członków. Partii mającej od października 2021 r. aż 207 wśród wszystkich 733 posłów do Bundestagu.
Stało się jednak inaczej. Dość niespodziewanie 21 listopada wieczorem minister Pistorius ogłosił bowiem w mediach, że nie zamierza ubiegać się o status ww. kandydata. Zaapelował też, żeby członkowie i sympatycy SPD nadal wspierali Olafa Scholza. Bo jest on „mocnym kanclerzem i właściwym kandydatem na kanclerza” w kolejnej kadencji, gdyż osoba „Olafa Scholza oznacza rozsądek i opanowanie”, oznajmił głośno Pistorius. Sehr schön und demokratisch! W związku z tym niecałe 4 dni później zarząd SPD oficjalnie nominował Olafa Scholza jako kandydata do stanowiska kanclerza w lutowych wyborach. Ta decyzja zapadła ponoć jednogłośnie. Scholz podziękował licznemu zarządowi partii „za zaufanie” i podkreślił, że mimo jego „słabych wyników” w ostatnich sondażach popularności polityków, chce on „poprowadzić partię do zwycięstwa” – tak jak w ostatnich wyborach do Bundestagu we wrześniu 2021 r. Jako najważniejsze tematy kampanii wyborczej kanclerz wymienił „pokój i bezpieczeństwo, pewne emerytury, dobre płace, niskie ceny energii, ochronę miejsc pracy i wzmocnienie gospodarki” (wg DPA). Wunderbar!
Jednak szanse na to, że w Niemczech po wyborach nastąpią te niskie ceny energii i to „wzmocnienie gospodarki”, wydają się być niemal zerowe. Podobnie jak to, że jakikolwiek kandydat SPD obejmie stanowisko szefa rządu RFN. W sondażach partyjnych preferencji partia SPD dostawała bowiem w listopadzie br. zaledwie 14–16 procent ankietowych głosów. To średnio aż ponad dwa razy mniej niż łączne wyniki partii postchadeckich: CDU–CSU, na które chce głosować już 32–33 procent ankietowanych Niemców (w badaniu renomowanego instytutu Allensbach – opublikowanym 22 listopada – to już nawet 37 proc. (!). A to oznacza, że największe szanse na stanowisko kanclerza rządu ma obecnie doświadczony przewodniczący CDU Friedrich Merz. Ten 69-letni prawnik i ekonomista już od listopada 1998 r. jest we władzach CDU. A w latach 2009–2018 spędził blisko 10 lat w radach nadzorczych i zarządach wielkich firm, w tym m.in. w AXA i Commerzbank. W takim razie obecny kanclerz Olaf Scholz mógłby się znaleźć w koalicyjnym rządzie Friedricha Merza w roli wicekanclerza. I zapewne jednocześnie w roli albo federalnego ministra finansów, którym już był w rządzie Angeli Merkel, albo szefa niemieckiej dyplomacji, co jest dość mocną tradycją w niemieckich układach koalicyjnych. Jednak obecnie Friedrich Merz wyraźnie wyklucza takie rozwiązanie i gromko zapowiada w mediach, że nie ma mowy o tworzeniu jego przyszłego rządu z udziałem samego Scholza. Bo dla wyborców CDU i bawarskiej CSU „byłoby to niezrozumiałe” po częstej i dość silnej krytyce obecnego kanclerza przez posłów i działaczy CDU-CSU – w okresie ostatnich kilku miesięcy.
Szykuje się znów koalicja CDU-CSU-SPD
Oczywiście i szef CDU i kierownicy CSU muszą być jednak gotowi na zawarcie koalicji z SPD, gdyż niemal wszystko wskazuje na to, że po wyborach to będzie jedyna partia, z którą postchadecy będą mogli współpracować we wspólnym rządzie, skoro nadal wykluczają rządową koalicję i nawet jakąkolwiek współpracę taktyczną z prawicową i opozycyjną Alternatywą dla Niemiec (AfD). A także z radykalną lewicą z Sojuszu Sahry Wagenknecht (BSW). Jak wynika bowiem ze wszystkich badań, Zieloni nie otrzymają zapewne wystarczającej liczby głosów i posłów, aby wspólnie z CDU-CSU zbudować w Bundestagu jakąś stabilną większość. Bo mogą liczyć teraz na tylko 10–12 proc. wyborczego poparcia. Tym bardziej że jakaś część posłów chadeckich zapewne nie będzie tego chciała – ze względu na ideologiczne szaleństwa eurobolszewickich Zielonych. A najbardziej pożądani przez CDU–CSU koalicyjni partnerzy – demoliberałowie z FDP, w skali całych Niemiec mogą nie przekroczyć progu 5 proc. ważnych wyborczych głosów (w badaniach listopadowych otrzymywali bowiem zaledwie 3–5 proc., a opozycyjna AfD 17–19,5 proc. poparcia). Bo ich wyborcze poparcie na obszarze byłej socjalistycznej NRD, jak to dobitnie pokazały wrześniowe wybory w Brandenburgii, Saksonii i Turyngii, oscyluje zaledwie wokół 0,8–1 proc. wyborczych głosów (!). Schlimm!
Jednak niektóre gazety przestrzegają kierowników CDU-CSU przed lekceważeniem ich starego partyjnego partnera, tj. SPD. Np. „Nürnberger Zeitung” napisał, że „Friedrich Merz nie powinien popełnić błędu i nie doceniać osłabionego Scholza w wyborczej walce. Bo Scholz jest twardy, potrafi walczyć i ostatnio zdobył jeszcze większe doświadczenie na najwyższym stanowisku rządowym. Do lutego na pewno będzie się prezentował jako kanclerz zrównoważony i rozważny, który zawsze działa w porozumieniu z partnerami w UE i NATO. Natomiast Merz uchodzi za człowieka mało wrażliwego na kwestie społeczne i socjalne. Uchodzi za zimnego kapitalistę i kogoś, kto wciąga Niemcy w wojnę o Ukrainę. A to przekonanie jest popularne wśród znacznej części niemieckiego społeczeństwa, na co wskazują ostatnie wyniki uzyskane [w b. NRD] przez partie protestu: BSW i AfD”. Richtig! Inni komentatorzy zauważają, że socjaldemokraci [z SPD], choć nie liczą na wygranie wyborów w lutym, tak jak w roku 2021, to „jednak ufają, że podczas kampanii wyborczej Scholz może nieco zmniejszyć dystans” dzielący jego SPD od CDU-CSU. Ci z SPD myślą, że w coraz bardziej prawdopodobnej „wielkiej koalicji” tych od lat najbardziej wpływowych partii (też w wielkich mediach) można by wtedy „przeforsować trochę więcej socjaldemokratycznej polityki”. I to być może wspólnie z ministrem Pistoriusem, który w ten sposób mógłby jeszcze zyskać na popularności i kandydować do stanowiska kanclerza rządu w następnych wyborach. Jawohl!
Coraz więcej firm ogłasza upadłość
Tymczasem w niemal zupełnej medialnej ciszy i z dala od codziennego zgiełku spraw i interesów partyjnych – coraz więcej firm w Niemczech ogłasza upadłość. Ta liczba od lipca br. rośnie ponoć w szybkim tempie. W październiku br. znacznie więcej firm małych i dużych złożyło wniosek o upadłość, bo aż ponad 1530 niż w tym samym miesiącu rok temu. Ostatni raz więcej upadłości spółek zarejestrowano w tym jesiennym miesiącu w roku 2004.
Główne powody obecnego finansowego kryzysu przedsiębiorstw w Niemczech to oczywiście coraz większa suma kosztów pracy, podatków i ZUS-ów oraz nadal zbyt wielkie koszty energii i transportu – wywołane już w roku 2021 forsowaną w Niemczech i innych krajach UE absurdalną „polityką ochrony klimatu”, „dekarbonizacji”, „Zielonego Ładu” itd. A także inflacja – wywołana przez rządy w latach 2021–2022, podrożenie kredytów, rosnąca biurokracja UE itd. Na podstawie wstępnych danych z października br., Federalny Urząd Statystyczny odnotował blisko 23-procentowy wzrost liczby już zarejestrowanych postępowań upadłościowych – w porównaniu z październikiem 2023 r. Okazało się też, że za wyjątkiem czerwca br. procentowy wzrost liczby wniosków firm o ogłoszenie ich upadłości jest dwucyfrowy już od czerwca 2023 r. Niektórzy niemieccy ekonomiści spodziewają się, że w skali całego roku 2024 dojdzie w Niemczech do aż ponad 20 tys. bankructw przedsiębiorstw małych i dużych. Nicht gut! Należy dodać, że w całym roku 2023 niemiecki GUS naliczył 17 814 upadłości firm. Ponoć najbardziej ucierpiały wówczas branże: hotelarska i budowlana.
Wydaje się, że bez radykalnego odejścia władz Niemiec i władz UE od dotychczasowej polityki „klimatycznej”, energetycznej, socjalnej, podatkowo-finansowej i imigracyjnej, nie ma żadnych szans na powstrzymanie trendu stopniowego upadku dalszych dziesiątek tysięcy przedsiębiorstw. I upadku niemal całej gospodarki w Niemczech, Italii, Polsce i innych krajach eurosowchozu. A na takie odejście niestety wcale się nie zanosi – przynajmniej w perspektywie najbliższego roku.