Spodziewany wynik wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych i przytłaczające zwycięstwo Donalda Trumpa wywołały reakcje zarówno ze strony naszych umiłowanych przywódców, jak i aktualnych niezłomnych opozycjonistów, które dobitnie potwierdziły, iż nazywanie naszego kraju urokliwym bantustanem jest uzasadnione. Osoby piastujące najważniejsze urzędy w państwie musiały połknąć własny język, a politycy często niesłusznie kojarzeni z prawicą wykazali się postkolonialnym kompleksem, udowadniając, że znacznie bliżej niż do poważnych mężów stanu jest im do chłopców w przykrótkich spodenkach.
Wynik listopadowej elekcji za wielką wodą oraz niechybny powrót byłego prezydenta do Białego Domu może mieć szczególne znaczenie dla pogrążonej w wojnie Ukrainy. Do objęcia urzędu prezydenta przez Trumpa pozostały jeszcze dwa miesiące, lecz elekt już podjął wysiłki, które mogą mu pozwolić na spełnienie wyborczej obietnicy zakończenia konfliktu rosyjsko-ukraińskiego w zaledwie dobę. Kilka dni po wiktorii Trump miał rozmawiać z prezydentem Rosji Włodzimierzem Putinem i według zdementowanych doniesień dał mu dobrą radę, by nie eskalował sytuacji na Ukrainie. Do nowej rzeczywistości chyżo dostosował się niemiecki kanclerz Olaf Scholz, który ogłosił, że „planuje porozmawiać we właściwym czasie z prezydentem Rosji”. Z kolei ukraiński przywódca Włodzimierz Zełeński zaczął nieśmiało mówić o pokoju i zaapelował o wzmocnienie wysiłków dyplomatycznych. Cienia refleksji nie widać jedynie wśród rządzących naszym zadłużonym krajem, czego przejawem była deklaracja wiceministra Andrzeja Szejny. Wiceszef resortu spraw zagranicznych – w imieniu podatników, których pieniędzmi zarządza – ogłosił, że jeśli idzie o wsparcie Ukrainy, to „jesteśmy gotowi przejąć dużą część kosztów”. W tej sytuacji nietrudno odnieść wrażenie, że polscy dygnitarze pozostali z polityką względem Ukrainy, jak niegdyś Jan Himilsbach z angielskim.
Połykanie własnego języka
W podobnym położeniu znalazł się zresztą cały obóz centrolewicy sympatyzujący w ostatnich miesiącach jednoznacznie z wiceprezydent Kamalą Harris. Ze swą kampanijną wypowiedzią musiał się zmierzyć premier Donald Tusk, który zdaniem złośliwców zmuszony do mówienia prawdy odczuwa pieczenie języka. W 2023 roku lider Koalicji Obywatelskiej bez cienia wątpliwości orzekł, iż zależność ówczesnego kandydata partii Republikańskiej „od rosyjskich służb dzisiaj już nie podlega dyskusji”, a nawet spekulował, że ów „został wręcz zwerbowany przez rosyjskie służby”. Zapytany o tamte słowa przez dziennikarkę „Tygodnika Solidarność” Monikę Rutkę, szef rządu warszawskiego począł rżnąć głupa i wszystkiego się wyparł, twierdząc przy tym, że „tego typu sugestii nigdy nie wygłaszał”. Rutke przekazała, że po zadaniu niewygodnego pytania miała usłyszeć, iż nie będzie więcej zapraszana na konferencje do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Z oficjalnego stanowiska KPRM wynika jednak, że dziennikarka „będzie nadal miała możliwość uczestnictwa w wydarzeniach prasowych organizowanych przez Centrum Informacyjne Rządu”.
Jeszcze trudniejszy los, niż jego przełożonego, spotkał szefa MSZ Radosława Sikorskiego, którego żona Anne Applebaum przed wyborami opublikowała na łamach amerykańskiej prasy tekst, przekonując, iż Trump nie jest tak zły, jak się wydaje, ale jest znacznie gorszy. W magazynie „The Atlantic” Applebaum ogłosiła, że „Trump mówi jak Hitler, Stalin i Mussolini”, co wywołało rozbawienie mającego obecnie dobre dojście do ucha prezydenta elekta Elona Muska. Zagadnięty w mediach reżymowych o małżonkę, Sikorski zapytał redaktor Justynę Dobrosz-Oracz, czy aby przypadkiem „nie uważa, że żona jest przedłużeniem męża?” i zadeklarował, że jego żona „w przeszłości głosowała też na Republikanów”. Z szefem polskiej dyplomacji nie patyczkowali się Internauci i szybko stworzyli serię memów, na których ten pytany o nazwisko Applebaum odpowiada, że nikogo takiego nie zna. Okazało się zresztą, że Sikorski nie tylko nie czuje przywiązania do poglądów żony, ale sam w przeszłości „wielokrotnie chwalił prezydenta Trumpa”. Można mieć obawy, że nie tylko w związku z zajmowanym stanowiskiem, ale też ze startem ministra w prawyborach prezydenckich KO, serwilizm dyplomaty wobec nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych dopiero się rozkręca.
Postkolonialne kompleksy
Wydaje się, że lokajskiego podejścia szef MSZ mógłby się uczyć od posłów Prawa i Sprawiedliwości, którzy bez zbędnego rozstrzygania, czy coś jest słuszne i mądre, próbują w każdej dziedzinie zostać przodownikami. Były minister Mariusz Błaszczak jeszcze przed wyborami ogłosił, że jeśli kandydat Republikanów pokona wiceprezydent, to wówczas premier Tusk powinien podać się do dymisji. Kiedy postawiony warunek został spełniony, politycy PiS-u wystąpili na konferencji prasowej, wzywając szefa rządu warszawskiego do ustąpienia i przypomnieli, że „z ust polityków koalicji 13 grudnia padało wiele kontrowersyjnych, szokujących, a wręcz skandalicznych słów pod adresem” prezydenta elekta. Trudno o lepszy przykład chorej postkolonialnej mentalności, niż występowanie z apelem o zmianę władz z powodu wyników wyborów w innym państwie, niezależnie od tego, jak krytycznie ocenialibyśmy rządzących obecnie naszym urokliwym bantustanem. W międzyczasie posłowie zgnębionej opozycji, chcąc zapewne odpowiednio urządzić się w nowych warunkach, podczas posiedzenia Sejmu wstali ze swych miejsc i gromko skandowali nazwisko nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, na tyle głośno, aby ich okrzyki były słyszalne w Waszyngtonie, składając w ten sposób świeżo upieczonemu zwycięzcy swoisty hołd lenny.
Oprócz czołobitności przed przywódcą innego państwa, przedstawiciele do niedawna rządzącej formacji wykazali się też kompletnym niezrozumieniem interesu narodowego i po raz kolejny przenieśli krajową walkę partyjną za granicę, ośmieszając tym samym nasz i tak niecieszący się szczególnym poszanowaniem kraj. Europoseł PiS Dominik Tarczyński z radością poinformował, że do sztabu Trumpa trafiły nieprzychylne mu wpisy i wypowiedzi polityków Platformy Obywatelskiej, przez co „współpraca będzie bardzo trudna”. Co ciekawe, na podobnym stanowisku, jak politycy neosanacyjnego ugrupowania, stanął poseł Konfederacji Konrad Berkowicz, pisząc w swych mediach społecznościowych, że „do Trumpa dotarły wpisy Sikorskiego i Tuska na jego temat”, wobec czego amerykańska administracja – przypuszczalnie ta, której jeszcze nie ma – pisze, iż „współpraca będzie trudna”, w związku z czym „czas najwyższy zgłosić wotum nieufności wobec rządu i tak jak Niemcy, rozpisać nowe wybory”. Intelektualne oraz moralne ubóstwo zaprezentowane w obliczu wyborów w USA przez przedstawicieli partii uważanych za prawicowe dobitnie podsumowuje to, iż większym rozsądkiem wykazali się chociażby poseł KO Roman Giertych, zwracając uwagę Berkowiczowi, że ten ślubował jako poseł „wierność Rzeczpospolitej Polskiej” i apelując, by „nie zachowywał jak płaszczący się carski rab!” oraz przewodniczący Związku Zawodowego Związkowa Alternatywa Piotr Szumlewicz, przypominając, że „Polska nie jest kolonią USA”.
„Cała naprzód na korwinizm”
Wyniki wyborów w USA, wbrew oczekiwaniom opozycji przebierającej nogami, by dorwać się do koryta, nie doprowadzą do przedterminowych wyborów parlamentarnych, ale już odcisnęły swoje piętno na wyścigu do Pałacu Prezydenckiego. Były minister Przemysław Czarnek, mający podobno największe szanse na nominację na kandydata PiS-u, zapytany na antenie Polsat News o to, czy czuje się „polskim Trumpem”, zwrócił uwagę na to, że nawet ubrał się podobnie i dodał, że „tak się złożyło”. Jak zwykle w takich przypadkach bywa, chętnych do ogrzania się w blasku zwycięzcy nie brakuje. Marek Jakubiak, wybrany z list PiS-u poseł koła Wolni Republikanie, swój start w wyborach prezydenckich ogłosił już wcześniej, a po zwycięstwie kandydata Republikanów przekazał, iż „widzi w swojej roli w tych wyborach rolę polskiego Trumpa”, przekonując przy okazji, że ma więcej wspólnego z prezydentem elektem, niż Czarnek.
Niektórzy „polskiego Trumpa” upatrują gdzie indziej, przypinając taką łatkę kandydatowi Konfederacji Sławomirowi Mentzenowi. Prezes Nowej Nadziei sam takiego określenia nie używa, ale trudno nie zauważyć, że w prowadzonej prekampanii inspiruje się politykiem. Tuż po amerykańskich wyborach Mentzen wypuścił spot, w którym, nawiązując bezpośrednio do zwycięstwa Trumpa, spróbował przenieść to, co udało się za wielką wodą na krajowe podwórko. Inspiracji w sukcesie prezydenta elekta chce upatrywać także kandydat na kandydata KO Rafał Trzaskowski. Prezydent Warszawy, zawsze gotów powiedzieć to, co przyniesie mu polityczną korzyść, zachęcał działaczy i sympatyków swej partii, by byli „jak jedna pięść, dokładnie tak jak Trump w wyborach prezydenckich”. Zdaje się jednak, iż od tego, który z kandydatów miałby okazać się „polskim Trumpem”, ważniejsze będzie, kto zostanie polskim Muskiem, przed którego „rwaniem się do władzy” ostrzegł lewicowy portal „Gazeta.pl”, trwożąc się, iż USA padła komenda „cała naprzód na korwinizm”.