Już w trakcie realizacji unijnej polityki przechodzenia z węgla na OZE jest przepaść w postaci braków energii elektrycznej, co doprowadzi całą polską gospodarkę do destrukcji.
Według danych GUS w 2003 roku, czyli w ostatnim roku przed wejściem do Unii Europejskiej, w Polsce wydobywano 163 mln ton węgla kamiennego i brunatnego, a w 2023 roku – już tylko 88,5 mln ton. Oznacza to spadek o niemal połowę. Wydobycie węgla kamiennego w 2023 roku spadło do poziomu sprzed I wojny światowej! W 2003 roku eksport węgla z Polski wyniósł 20,1 mln ton. W kolejnych latach wielkość eksportu spadała do 4,2 mln ton w roku 2023. W tym czasie import wzrastał z 2,5 mln ton w 2003 roku do niemal 17 mln ton w roku 2023. Jednak w ramach realizacji unijnej polityki dekarbonizacji zgodnie z rządowymi planami, w celu dojścia do zeroemisyjności zlikwidowane mają zostać i górnictwo węglowe, i energetyka węglowa, i ciepłownictwo węglowe.
Zwijanie węgla
Aktualnie w Polsce działają elektrownie o mocy 16 GW na węgiel kamienny i 8 GW na brunatny. Według ministerialnego „Krajowego planu w dziedzinie energii i klimatu do 2030 r.” z lipca br. w 2030 roku moc na węglu kamiennym spadnie do 11 GW, a na brunatnym – do 6–7 GW. Potem spadek ma być jeszcze szybszy. W 2035 roku elektrownie na węgiel kamienny będą dysponowały mocą 6–7 GW, a na brunatny – zaledwie 3,5 GW. Z kolei ostatnia kopalnia ma przestać wydobywać węgiel w roku 2049, do czego zobowiązał się rząd Mateusza Morawieckiego, ale już pojawiły się przecieki, że ten termin może zostać skrócony, a tempo zamykania kopalń przyspieszy. Na to niszczycielskie działanie z budżetu państwa ma zostać wydane 28,8 mld zł. Na przykład kopalnia Bobrek w Bytomiu ma pracować tylko do końca 2025 roku, czyli o 15 lat krócej niż przewiduje umowa społeczna dla górnictwa z 2021 roku. I to mimo faktu, że zasoby operatywne węgla w tej kopalni szacowane są na ok. 16,5 mln ton. W 2050 roku Polska ma stać się krajem zeroemisyjnym netto.
Problem w tym, że energetyka węglowa, która aktualnie nadal zapewnia ponad 60 proc. energii (w 2003 roku – 98 proc., a w 2023 roku – 63 proc.), a chwilowo nawet ponad 95 proc., musiałaby być czymś zastąpiona. Roli tej z istoty rzeczy nie mogą spełnić odnawialne źródła energii z wiatru i słońca. Nie są one bowiem sterowalne, kontrolowalne i nie produkują energii w sposób ciągły. Nie można za ich pomocą produkować energii wtedy, kiedy jest zapotrzebowanie i w takiej ilości, jaka jest potrzebna. Uzależnione od warunków pogodowych i pory dnia OZE produkują energię, kiedy chcą. Nie ma też możliwości do przechowywania energii w wielkoskalowych magazynach energii, bo nie ma takiej technologii. Dlatego w aktualnej sytuacji, aby podtrzymać żywotność systemu, węgiel może być zastąpiony wyłącznie innym paliwem kopalnym – gazem (którego nie mamy) lub energią jądrową (uranu też nie mamy).
Skandalem było zaniechanie budowy węglowego bloku Ostrołęka C. Poza przemysłową elektrociepłownią w Puławach innych nowoczesnych bloków węglowych w praktyce nie buduje się. Mamy jednie niewielkie inwestycje w bloki gazowe. Jak w serwisie X pisze Marek Tucholski, współprzewodniczący Konfederacji w Płocku, „od 2025 roku wyłączane będą tzw. dwusetki, czyli bloki węglowe o mocy około 200 MW. W zamian do 2030 roku powinniśmy oddać do użytku stabilne źródła wytwórcze o mocy około 5000 MW. Nic jednak na to nie wskazuje. Jeśli cokolwiek w tym czasie oddamy do użytku poza wiatrakami i fotowoltaiką, to najpewniej elektrownie gazowe, których jednak nie wystarczy, a które pogłębią nasze uzależnienie od importu tego surowca, przez co będziemy jak Włochy, które mają najdroższą energię na kontynencie”.
Jednak poza kwestią zastąpienia węgla w przypadku inwestycji w OZE pozostaje jeszcze sprawa wsparcia dla źródeł odnawialnych (zastąpienie OZE, kiedy nie świeci słońce i nie wieje wiatr), która może być realizowana albo węglem, albo gazem, ewentualnie również emitującą CO2 biomasą. Natomiast jak czytamy w serwisie WysokieNapiecie.pl, „elektrownie jądrowe nie nadają się na dyspozycyjne źródło energii, włączane, gdy trzeba uzupełnić generację prądu na zmiennych źródeł OZE. Mogą zostać wybudowane jedynie wtedy, gdy inwestorzy dostaną gwarancje sprzedaży całości produkowanego prądu po ustalonej cenie”. Serwis WysokieNapiecie.pl tłumaczy, że „elektrownie atomowe mają sens jedynie, gdy pracują w tzw. podstawie, tj. chodzą przez ok. 8 tys. godzin w roku. Jeśli system energetyczny jest zdominowany przez OZE, to elektrownia atomowa pracuje jako źródło podszczytowe, albo nawet szczytowe, przez mniej niż 5 tys. godzin. Wtedy prąd z niej jest drogi”. Ale podobna jest sytuacja z elektrowniami węglowymi, kiedy z powodu OZE nie są wykorzystywane w sposób optymalny. Wtedy nie pracują w sposób ciągły na maksymalnie opłacalnym poziomie, bo muszą ciągle zmniejszać i zwiększać moc. To powoduje, że na jednostkę wyprodukowanej mocy zużywają więcej węgla i ich funkcjonowanie jest znacznie mniej opłacalne – większe koszty, a przez to wyższe ceny energii, nie mówiąc o większym zużyciu samych siłowni. Gdyby pracowały w sposób niezakłócany, to energia wyprodukowana przez elektrownie węglowe byłaby jeszcze tańsza.
Droga energia atomowa
Problemy z brakami energii mogłyby zostać zniwelowane za pomocą energetyki jądrowej. Z przyjętego przez rząd w 2020 roku „Programu polskiej energetyki jądrowej” wynika, że w 2040 roku według różnych scenariuszy udział atomu w wytwarzaniu energii elektrycznej wyniesie 12–16 proc. Tymczasem w maju 2024 roku minister przemysłu Marzena Czarnecka powiedziała, że rok 2033 jest niemożliwy do utrzymania i realną datą uruchomienia pierwszej elektrowni atomowej jest rok 2040. Co innego twierdzi minister klimatu Paulina Henning-Kloska, według której pierwszy reaktor atomowy, który ma zostać zbudowany w Choczewie na Pomorzu, stanie w 2035 roku. Ma on zostać zrealizowany przez państwową spółkę Polskie Elektrownie Jądrowe, a dostawcą technologii będzie amerykański koncern Westinghouse. Trwają badania terenu pod siłownię. Tymczasem w mediach pojawiły się informacje, że z projektu budowy drugiej elektrowni atomowej, tym razem we współpracy z Koreańczykami, o mocy 2,8 GW w Pątnowie wycofuje się PGE i na razie prace nad budową siłowni są wstrzymane.
Na dodatek wychodzi na jaw, że technologia SMR-ów, czyli małych reaktorów jądrowych, z którą wielu wiązało nadzieje, jest we wczesnej fazie rozwoju nieprzebadana i bardzo droga. Piotr Ciompa, były doradca ministra spraw wewnętrznych i administracji Mariusza Kamińskiego, zwraca uwagę, że „na Zachodzie nie istnieje żaden ukończony projekt SMR oferowany do komercyjnego wykorzystania”. – Jednak poza zastosowaniami militarnymi SMR-y nie są stosowane, a najbardziej znana firma rozwijająca tę technologię NuScale z USA właśnie zbankrutowała. Kilka małych reaktorów zbudowano w Rosji dla lodołamaczy i zasilania w energię elektryczną i ciepło miast poza kołem podbiegunowym. Poza tym nie ma komercyjnych zastosowań tej technologii, a w dyskusjach podnoszone są bardzo duże koszty i problemy bezpieczeństwa. Szanse na cywilne zastosowania SMR-ów są niewielkie – stwierdził w rozmowie z Money.pl inż. Władysław Mielczarski, profesor nauk technicznych, wykładowca w Instytucie Elektroenergetyki Politechniki Łódzkiej.
Ekspert spraw energetycznych Andrzej Szczęśniak na łamach „Myśli Polskiej” podał koszty budowy bloków jądrowych w różnych krajach. W przeliczeniu na 1 GW kształtują się one następująco: USA – 13 mld USD, Francja – 9,2 mld USD, Korea Południowa – 2,9 mld USD i Rosja – 2,5 mld USD. Dlaczego więc wybrano prawdopodobnie najdroższą ofertę? Maciej Bando, pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej, poinformował, że szacowany koszt elektrowni, składającej się z trzech bloków jądrowych, bez kosztów finansowania wyniesie ok. 150 mld zł. W tym celu przewiduje się dokapitalizowanie przez podatników spółki Polskie Elektrownie Jądrowe kwotą do 60 mld zł.
Czekają nas blackouty
W projekcie „Krajowego Planu w dziedzinie Energii i Klimatu do 2030 r.” z lutego br. czytamy: „Zarówno w unijnej, jak i krajowej polityce energetycznej silnie zaczęto podkreślać znaczenie suwerenności energetycznej i wzmacniania odporności na zaburzenia występujące na arenie geopolitycznej, którą rozumieć należy jako zdolność do pokrycia zapotrzebowania na paliwa i energię niezależnie od działań podmiotów i sytuacji zewnętrznej”. I dalej: „Polska jako cel określa trwałe zapewnienie suwerenności energetycznej i dążenie do jej wzmacniania”. Czy po to, żeby się uniezależnić od czynników zewnętrznych rezygnuje się z krajowego węgla niezależnego od sił zewnętrznych na rzecz importu gazu, uranu czy energii elektrycznej, co siłą rzeczy zwiększa uzależnienie? No ale taki bełkot przyjmie każdy papier.
Niestety ślepa realizacja przez kolejne rządy unijnej polityki likwidacji energetyki węglowej doprowadzi do gigantycznych braków energii elektrycznej w najbliższych latach. Marek Tucholski napisał, że „braki w dostawach prądu w 2030 roku szacuje się na 246 godzin, a w 2035 już na ponad 2000 godzin rocznie”. Z przedstawionego w kwietniu br. przez Polskie Sieci Elektroenergetyczne projektu „Planu rozwoju w zakresie zaspokojenia obecnego i przyszłego zapotrzebowania na energię elektryczną na lata 2025–2034” wynika, że już w 2025 roku zabraknie w Polsce 1,4 GW mocy dyspozycyjnej, która jest wymagana celem spełnienia wskaźników wystarczalności zasobów wytwórczych. W kolejnych latach będzie jeszcze gorzej: w 2030 roku – 4,8 GW, w 2035 roku – 11,6 GW i w 2040 roku – aż 18 GW.
– Celem polityki klimatycznej jest, aby energia była kosztowna i aby tej energii brakowało. Narastające koszty energii, do których wkrótce dojdą jej braki, nie są efektem przypadkowych błędów, to jest zamierzony cel transformacji energetycznej. Źródła odnawialne są najtańszym sposobem, aby energię uczynić kosztowną dla społeczeństwa – mówi w rozmowie z Tysol.pl prof. Mielczarski. – To spowoduje przerwy w działaniu gospodarki i degradację życia społeczeństwa – ostrzega. – Prawie nikt nie mówi o tym, że już za kilka lat z powodu zaniedbań, zaległości, złej koncepcji transformacji energetycznej i przede wszystkim unijnej polityki klimatycznej zostaniemy pozbawieni podstawy rozwoju gospodarczego tj. ciągłości dostaw energii elektrycznej – dodaje Tucholski.
Sytuacja będzie jeszcze gorsza, bo realizujemy wewnętrznie sprzeczną unijną politykę, która z jednej strony powoduje likwidację mocy wytwórczych, a z drugiej generuje większe zapotrzebowanie na energię. Sam resort klimatu zakłada gwałtowny wzrost zapotrzebowania na energię elektryczną z 166 TWh w 2023 roku do 190 TWh w 2030 roku, 225 TWh w 2035 roku i do 300 TWh w 2040 roku. Gospodarka będzie potrzebowała więcej energii elektrycznej, bo ma się rozwijać elektromobilność, generowanie ciepła (dotychczas z gazu lub węgla) w większym stopniu ma być oparte o energię elektryczną (wielkoskalowe pompy ciepła, kotły elektrodowe), a do tego dochodzą generujące zapotrzebowanie na energię nowe centra danych, rozwiązania chmurowe czy sztuczna inteligencja. – To wszystko spowoduje tak duże zapotrzebowanie na energię elektryczną, że trzeba byłoby wybudować jeszcze kilka elektrowni jądrowych, by zaspokoić popyt – ocenia w rozmowie z Business Insider Polska Grzegorz Onichimowski, prezes Polskich Sieci Elektroenergetycznych.
Zdaniem autorów raportu „Jak zaszczepić atom w Polsce”, przygotowanego przez Baker McKenzie we współpracy z Polityką Insight, „przewidziana w krajowej strategii energetycznej budowa dwóch elektrowni jądrowych o mocy 6–9 GW zmniejszy ryzyko deficytu mocy w perspektywie 2040 roku”, ale nie zapewni pełnego bezpieczeństwa energetycznego. Innymi słowy, realizowana bezmyślna polityka eliminacji węgla z energetyki doprowadzi do blackoutów. Niekoniecznie muszą to odczuć gospodarstwa domowe, którym prąd odcinany jest na samym końcu. W pierwszej kolejności energii pozbawiane są firmy. Dlatego brak energii elektrycznej oznacza destrukcję gospodarki. Nie da się prowadzić działalności gospodarczej z ciągłymi brakami energii w sieci.
Artykuł ten jest fragmentem najnowszej książki redaktora Tomasza Cukiernika pt. „Sabotaż klimatyczny”, która zostanie wydana jesienią br.