Choć propaganda sukcesu rządów „uśmiechniętej koalicji” nasila się, zakłady przemysłowe w Polsce bankrutują jeden po drugim.
455 osób straci pracę w miejscowości Zawadzkie (granica województw śląskiego i opolskiego) po tym, jak zarząd spółki Alchemia SA ogłosił zamknięcie oddziału spółki Walcownia Rur „Andrzej”. Oznacza to perspektywę biedy dla około 2 tysięcy osób (każdy hutnik ma rodzinę), którzy nie poradzą sobie ze znalezieniem nowej pracy w Zawadzkiem (walcownia była głównym pracodawcą w tej miejscowości).
Straci również firma (wchodząca w skład grupy Boryszew SA należącej do Romana Karkosika), a po niej Skarb Państwa. W 2022 roku spółka zanotowała ponad 281 milionów złotych przychodu ze sprzedaży rur, w zeszłym roku 183 miliony złotych. Było to o tyle istotne, że znaczną część produkcji stanowiły zamówienia zagraniczne, poprawiając polskie wyniki eksportowe. Od milionowych dochodów tej spółki Skarb Państwa regularnie otrzymywał podatki, jednak ich dokładna wysokość nie jest przez firmę ujawniana.
Teraz okres dobrej prosperity się skończy, podatki przestaną płynąć do państwowej kasy, a 455 robotników ustawi się w kolejce po zasiłki dla bezrobotnych. Z kolei zagraniczni klienci zakładu będą kupować rury u kogoś innego. Kończy się więc era dobrej prosperity polskiej firmy, z której jako Polacy możemy być dumni i która mogła być jedną z wizytówek naszego eksportu.
Fala upadłości
Zamknięcie walcowni „Andrzej” to jedna z wielu głośnych ostatnio upadłości zakładów przemysłowych funkcjonujących w Polsce. W kwietniu decyzję o zamknięciu zakładu produkcji opon ciężarowych w Olsztynie w północnej Polsce ogłosił Michelin – znany producent opon. Oznacza to stratę pracy dla mniej niż 500 osób. Produkcja opon zostanie teraz przeniesiona do Rumunii.
W tym roku zakończą funkcjonowanie w Polsce fabryki należące do międzynarodowych koncernów, które decyzje o zamknięciu polskiej produkcji podejmowały w minionym roku. Najwięcej, bo około 1500 osób straci pracę wskutek zaprzestania produkcji elementów Volvo w Polsce. Na bruk trafiło również 270 osób zatrudnionych w fabryce mebli w miejscowości Nowe w pobliżu Świecia (województwo pomorskie). Z kolei fabrykę pod Łodzią zamknęła międzynarodowa korporacja ABB (zwolnienie około 400 osób), a potem kolejną, co oznaczało rozwiązanie umowy o pracę z kolejnymi 200 osobami. Z Polski zdecydowali się również ewakuować amerykańscy właściciele firmy TE Connectivity Industrial. Uznali bowiem, że lepiej im przenieść produkcję do Afryki. Pracę straci 140 osób.
Wspólnym mianownikiem tych zwolnień jest to, że dochodzi do nich w małych miasteczkach, gdzie wspomniane firmy były głównym pracodawcą. Staje się to więc problemem lokalnym na szczeblu samorządowym – bankructwo czy likwidacja działalności jednej tylko firmy oznacza drastyczny wzrost bezrobocia w małej gminie. I to długotrwały, bowiem zwalnianym robotnikom trudno będzie znaleźć pracę w okolicy. Wszystko dlatego, że konkurencyjnych fabryk po prostu… nie ma. Oznacza to więc wielki dramat życiowy dla kilkuset rodzin w wielu polskich miasteczkach oraz fatalne wskaźniki gospodarcze dla całego regionu.
Drożej i gorzej
Wydaje się, że Polska ma duży potencjał inwestycyjny i biznesowy. Oprócz polskiej pracowitości, nasz kraj może zaoferować bezpieczeństwo, brak kataklizmów, dogodne warunki lokalizacyjne i transportowe. Co takiego powoduje, że wielkie firmy jedna po drugiej decydują się na zamykanie swoich fabryk w Polsce? Najlepiej oddaje to komunikat grupy Alchemia SA, która zamykać będzie fabrykę rur.
„Zarząd Alchemia Spółka Akcyjna podjął decyzję o zamiarze rozpoczęcia procesu likwidacji, mając na uwadze m.in. przewidywaną utratę zdolności oddziału do konkurowania na rynku, z uwagi na przestarzałą technologię produkcyjną, wysokie koszty utrzymywania działalności produkcyjnej oddziału i przewidywany stały wzrost tych kosztów, nieuzasadnione technologicznie i ekonomicznie zwiększanie nakładów na remonty i unowocześnianie technologii produkcji” – czytamy w oficjalnym komunikacie spółki. Inne firmy, które decydowały się na zamknięcie swoich fabryk, w oficjalnych komunikatach podnosiły podobne czynniki: stały wzrost kosztów i wysokie koszty utrzymywania działalności produkcyjnej. To wszystko powodowało, że produkcja staje się mało opłacalna.
Zielony Bezwład
Chodzi głównie o zmiany wynikające z Zielonego Ładu, czyli aberracyjnej polityki niszczenia gospodarki pod pretekstem ochrony przyrody. Chora idea „zeroemisyjności”, czyli ograniczenia emisji dwutlenku węgla do atmosfery, wymusiła ogólnounijne dyrektywy nakazujące zamykanie kopalń węgla kamiennego i brunatnego. Rząd Polski zaczął więc zamykać kopalnie jedną po drugiej, co spowodowało ograniczenia w wydobyciu węgla, a więc wzrost kosztów produkcji prądu (do czego potrzebny jest węgiel). To zaś przełożyło się na wzrost rachunków za prąd. Prąd, czyli energia elektryczna, jest jednym ze składników ceny produkcji towaru. Drugim, równie ważnym, jest ogrzewanie. Hale produkcyjne w okresie zimowym trzeba bowiem ogrzać. Jednak polityka „Zielonego ładu” spowodowała również kilkunastokrotny wzrost cen gazu. Przedsiębiorca odbija sobie te koszty na cenie produktów.
W ostatnich miesiącach wzrosły również koszty pracy. Ustawowy wzrost „płacy minimalnej” jeszcze nie jest bolesny, bo mało która fabryka zatrudnia robotników na podstawie płacy minimalnej. Bardziej dokuczliwy jest wzrost obowiązkowych składek ubezpieczeniowych na ZUS. Powoduje on wzrost realnych kosztów zatrudnienia. Czym więc pracodawca rekompensuje sobie te wzrosty kosztów? Podwyżką cen. Tyle tylko, że to też nie pozostaje bez konsekwencji. Droższe produkty stają się mniej konkurencyjne, zwłaszcza na rynku eksportowym.
Towary produkowane przez fabryki należące do zagranicznych koncernów inwestowały w Polsce, bo produkcja tutaj była tańsza niż gdzie indziej i wyprodukowane tutaj towary (np. opony samochodowe) można było eksportować na inne rynki. Jednak wzrost kosztów doprowadził do wzrostu cen. W rezultacie produkty przestały już konkurować cenowo, a zatem firmie opłaca się przenieść produkcję, tam gdzie jest ona tańsza. Polska jako miejsce do inwestycji przegrywa więc rywalizację z krajami afrykańskimi. A wszystko z powodu sztucznych kosztów zawyżających ceny.
Ta sytuacja pokazuje również logikę zarządzania socjalistycznego. Można powiedzieć, że najbardziej zainteresowany w podwyżkach kosztów pracy jest rząd, ponieważ więcej dostaje z podatku VAT. Jeśli rura wyprodukowana w walcowni „Andrzej” kosztowała 10000 złotych, producent musiał do niej doliczyć VAT (23 proc.) i sprzedać ją po cenie 12300 złotych, a różnicę (2300) odprowadzić do urzędu skarbowego. Tyle że przy eksporcie towary zwolnione są z VAT, więc fiskusowi pozostawały tylko wpływy z podatku dochodowego.
Jednak i ten się skończył, bo podwyżki spowodowały to, że rury nie są już atrakcyjne cenowo na zagranicznych rynkach. To zaś oznacza, że również urząd skarbowy nie zobaczy wpływów z podatku dochodowego. Mógłby i na to machnąć ręką, gdyby nie fakt, że przestaną na jego konta wpływać zaliczki na podatek dochodowy, bo pracownicy zostaną zwolnieni i zamiast płacić podatki, staną się beneficjentami świadczeń socjalnych. Jest to klasyczny przykład zarządzania socjalistycznego – w imię biurokratycznych pomysłów wprowadza się zarządzenia, które prowadzą wyłącznie do bankructwa.