Chociaż jest niemal pewne, że prezydent Karol Nawrocki zawetuje ustawę ws. blokowania nielegalnych treści w internecie, która de facto wprowadza cenzurę w sieci, to wicepremier Krzysztof Gawkowski się nie poddaje. Minister cyfryzacji przekonuje, że „państwo musi nałożyć chomąto na głupotę”.
W listopadzie Sejm uchwalił nowelę ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną, zgodnie z którą nadzór nad stosowaniem unijnego Aktu o usługach cyfrowych (DSA) ma sprawować w Polsce – w większości przypadków – prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej (UKE), w zakresie platform wideo – Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (KRRiT), a w zakresie platform handlowych oraz innych spraw dotyczących ochrony konsumentów prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK).
Ustawa przewiduje, że urzędnicy będą mogli wydawać decyzję o blokowaniu treści dotyczących 27 czynów zabronionych, głównie w Kodeksie karnym, zawierających m.in.:
- groźby karalne, namowę do popełnienia samobójstwa,
- pochwalanie zachowań o charakterze pedofilskim,
- propagowanie ideologii totalitarnych,
- nawoływanie do nienawiści i znieważanie na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych – w tym treści zawierające mowę nienawiści, rozpowszechniane w mediach społecznościowych.
Sprzeciw musi budzić już sam fakt możliwości usuwania treści przez urzędników bez wyroku sądu. Po drugie z katalogu czynów zabronionych wprost widać, że ustawa zagraża wolności słowa i wprowadza cenzurę pod pretekstem „mowy nienawiści”.
Prezydent Karol Nawrocki powiedział, że nowelizacja ustawy dąży do „zabierania Polakom możliwości dzielenia się swoimi opiniami w internecie”. – To jest chęć wprowadzenia głębokiej nadregulacji i zabrania głosu wielu z was, którzy pod imieniem i nazwiskiem dzielą się swoimi opiniami, które być może nie są mainstreamem, być może ktoś się z nimi nie zgadza – uważa prezydent.
Minister chce nałożyć chomąto
Tymczasem lewicowy wicepremier Gawkowski nie odpuszcza. – Dziś kładę na stole ustawę, która daje systemowe narzędzia do walki z hejtem i patostreamami, a słyszę o cenzurze. To absurd – mówi w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, zdumiony tym, że ktoś ośmielił się nazwać cenzurę po imieniu.
– Wolność słowa to nie to samo, co prawo do robienia wszystkiego bez konsekwencji – twierdzi Gawkowski. Problem polega na tym, że wolność słowa albo jest albo jej nie ma. Nie może być częściowej wolności słowa, tak jak nie można być częściowo w ciąży. Jeżeli urzędnik ma mieć prawo do usuwania treści z internetu, to swoboda wypowiedzi zależeć będzie tylko i wyłącznie od jego widzi mi się.
– Jeżeli pojawiają się głosy o cenzurze, to pytam: czy cenzurą jest usuwanie treści mówiących, że Ukraina wysłała drony, by zaatakować Polskę? Nie, to jest fałsz, który trzeba usunąć – grzmiał wicepremier Gawkowski. Niezależnie od tego, co było prawdą, a co fałszem, takie podejście sprawia, że w sieci ma być dostępna tylko jedna, rządowa wersja wydarzeń.
– Czy jeśli kierowcy lubią jeździć 200 km/h, to mamy zmienić kodeks drogowy i na to zezwolić? Nie – pyta i sam sobie odpowiada Gawkowski. Niestety, także tym razem wicepremier udzielił błędnej odpowiedzi. Czyny, w wyniku których nikt nie ucierpiał nie powinny być karane, a więc karze nie może podlegać także samo przekroczenie prędkości, gdyż nikomu nie robi to krzywdy.
– Państwo musi nałożyć chomąto na głupotę. Jak się tego nie zrobi, wszyscy będziemy mieli problem – opowiadał minister. Chodzi zatem o to, aby ograniczyć swobodę wypowiadania opinii, które ktoś uznaje za głupie. Ktoś, czyli tworzący prawo polityk i wykonujący je urzędnik. W praktyce nie będą blokowane treści np. promujące socjalizm, ale np. konserwatywne, jeśli nie spodobają się władzy.