Strona głównaGŁÓWNYPodwójna wizyta w USA. Czy jest się z czego cieszyć?

Podwójna wizyta w USA. Czy jest się z czego cieszyć?

-

- Reklama -

Podwójna wizyta, jaką odbyli na początku września w Stanach Zjednoczonych prezydent Karol Nawrocki oraz minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, okazała się kolejną odsłoną sporu pomiędzy dwoma ośrodkami władzy wykonawczej o wpływ na kształtowanie warszawskiej polityki zagranicznej. Kiedy przedstawiciele dwu zwaśnionych plemion politycznych ogłaszali sukces i starali się udowodnić, że to oni bardziej przyczyniają się do uzależnienia Polski od USA, polscy niepodległościowcy musieli się zastanawiać, czy aby faktycznie jest się z czego cieszyć.

Konflikt kompetencyjny pomiędzy prezydentem i rządem nie jest w naszym umęczonym kraju niczym nowym, ale powtarza się, kiedy tylko najważniejsze osoby w państwie pochodzą z różnych obozów politycznych. Najgłośniejszym przykładem rywalizacji o wpływ na politykę zagraniczną był tzw. spór o krzesło, dotyczący tego, kto miał reprezentować Polskę podczas szczytu Unii Europejskiej w Brukseli. Kiedy w 2008 roku prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu odmówiono udostępnienia rządowego samolotu, ten i tak udał się do stolicy Belgii. W mediach rozważano wówczas, czy któryś z ministrów z towarzyszącej premierowi Donaldowi Tuskowi delegacji odstąpi głowie państwa krzesło na sali obrad. W końcu tak się właśnie stało, co pozwoliło na uniknięcie jeszcze większej kompromitacji naszego urokliwego bantustanu. Po powrocie do kraju szef rządu warszawskiego wystąpił do Trybunału Konstytucyjnego o określenie, który organ jest uprawniony do reprezentowania Polski na posiedzeniach Rady Europejskiej. Starcie wynikało bowiem z niejasnego podziału kompetencji pomiędzy Pałacem Prezydenckim i Kancelarią Premiera, wprowadzonego przez postkomunistyczną Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej.

Obóz pałacowy – powołując się na art. 126 oraz 133 Konstytucji RP – podnosił, że to głowa państwa „jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej”, a także reprezentuje nasz kraj w stosunkach międzynarodowych. Problem w tym, iż drugi ze wspomnianych przepisów ściśle określa zadania prezydenta w tym zakresie. Obóz rządowy cytował natomiast art. 146 Konstytucji RP, zgodnie z którym Rada Ministrów prowadzi politykę zagraniczną. Wyrok TK we wspomnianej sprawie został ogłoszony w 2009 r. i wynikało z niego, że to rząd ustala stanowisko Polski na unijny szczyt, ale prezydent może – jeśli uzna to za celowe – wziąć w nim udział i odnieść się do ministerialnych zapatrywań. Ponadto podkreślono, iż Prezydent i Rada Ministrów mają ze sobą współpracować, bo tak mówi Konstytucja RP i to w dwóch miejscach. Jak podkreślił w swojej „Historii politycznej Polski” prof. Antoni Dudek, „Trybunał przyznał, że konstytucja zapewnia zarówno rządowi, jak i prezydentowi prawo do wpływania na politykę zagraniczną”, jednak nie był w stanie „stwierdzić, jak można poradzić sobie z sytuacją braku współdziałania między obu ośrodkami władzy wykonawczej”.

Instrukcja kompromitacji

Po blisko siedemnastu latach od brukselskiego szczytu, minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski oraz prezydent Karol Nawrocki udali się w tym samym czasie z dwoma oddzielnymi wizytami do Stanów Zjednoczonych. Do pierwszego spięcia doszło jednak już kilka dni wcześniej. Wówczas, próbując upokorzyć prezydenta Nawrockiego i sprowadzić go do roli wykonawcy polityki gabinetu Tuska, rząd przyjął stanowisko przed wizytą głowy państwa w USA, o czym poinformował sam wicepremier Sikorski, zdradzając przy okazji, że instrukcja „daje jasną wykładnię: co mówić, czego nie mówić”. Niedługo później Kanał Zero opublikował treść „poradnika podróżniczego”, który dla Nawrockiego przygotowano w MSZ. Jak się okazało, słynna instrukcja zajęła nieco ponad stronę A4. Szef prezydenckiego Biura Polityki Międzynarodowej Marcin Przydacz ocenił, że długość dokumentu nie wskazywała, „aby rząd miał bardzo dużo do powiedzenia”. Najgorsze było jednak nie to, ile miejsca zajęło na papierze stanowisko rządu, ale to, że w większości składało się z banałów. Chociaż gabinet Tuska chciał potraktować Nawrockiego jak uczniaka, któremu trzeba wyjaśnić, jak ma się zachować, to wysłane pismo skompromitowało obóz uśmiechniętej władzy oraz nasz niepoważany na arenie międzynarodowej kraj. Trudno bowiem inaczej traktować dokument, który został przygotowany przez rząd, a równie dobrze mógłby zostać napisany przez niezbyt rozgarniętego żaka, który liczył, że wykładowca się zlituje i wystawi mu chociaż trójkę.

- Prośba o wsparcie -

Bez cenzury. Bez kompromisów. Dzięki Tobie i z Tobą!

Bezkompromisowo przedstawiamy prawdę o Polsce i Świecie bez względu na działania aktualnej cenzury. Nie chodzimy na kompromisy. Utrzymujemy się z reklam i Twojego wsparcia. Jeśli chcesz wolnych mediów – WESPRZYJ NAS!

W instrukcji można było przeczytać m.in., że „rezultaty rozmów powinny w sposób jednoznaczny potwierdzić stabilny, ponadpartyjny i niezmienny od 35 lat charakter poparcia politycznego oraz społecznego w Polsce dla pomyślnego rozwoju strategicznych i przyjacielskich relacji RP z USA”. Ponadto przypomniano prezydentowi, aby podkreślił, że Polska wydaje dużo na obronność i uzależnia się od USA, wybierając ów kraj jako głównego dostawcę w kolejnych obszarach. Nawrocki miał też podnieść konieczność utrzymania bliskich relacji transatlantyckich oraz zapewnić o determinacji europejskich państw, jeśli chodzi o wypełnianie zobowiązań. Dodatkowo – jakby świat wokół Polski nie istniał – wskazano naiwnie, że najważniejszą sprawą będzie dla nas „trwały i sprawiedliwy pokój w oparciu o poszanowanie zasad prawa międzynarodowego i niezawisłości, i integralności terytorialnej Ukrainy”. Oprócz tego, co „ma mówić”, pouczono Nawrockiego także, na co powinien szczególnie uważać. Wśród trzech drażliwych tematów wymieniono uniknięcie zobowiązań dotyczących zakupów amerykańskiego uzbrojenia w przyszłości, wstrzymanie się z poparciem dla Amerykanów jako wykonawców elektrowni jądrowej oraz nieporuszanie kwestii podatku cyfrowego, oraz regulacji mediów społecznościowych w Polsce.

Dwoje to za dużo

Być może rząd uznał, że przesłanie własnego stanowiska będzie konieczne, skoro w składzie prezydenckiej delegacji udającej się do Waszyngtonu nie znalazł się żaden przedstawiciel MSZ. Okazało się, że przy okazji wizyty polskiego prezydenta, do Białego Domu próbował dostać się nawet minister Sikorski, który jednak nie otrzymał od Nawrockiego odpowiedzi na wysuniętą propozycję towarzyszenia głowie państwa podczas rozmowy z prezydentem USA Donaldem Trumpem. W przeddzień wizyty w Stanach Zjednoczonych rzecznik ministerstwa Paweł Wroński przekazał, że resort nieustannie oferuje „udział przedstawicieli ministerstwa, udział ministra spraw zagranicznych”, a także podkreślił, iż „nie może być dwóch polityk zagranicznych służących jednemu krajowi”. Szef Kancelarii Prezydenta Zbigniew Bogucki jednak już wcześniej oznajmił, że Nawrocki po prostu nie przewidział miejsca w samolocie dla nikogo z MSZ, a także obwieścił, iż rząd warszawski nie prowadzi polityki zagranicznej z USA. Można było zatem odnieść wrażenie, że prezydent Nawrocki zwyczajnie wyszedł z podobnego założenia, jak kilkanaście lat wcześniej Tusk, który powiedział prezydentowi Kaczyńskiemu w Brukseli, że nie potrzebuje go podczas unijnego szczytu.

Sikorski do Stanów Zjednoczonych jednak i tak się udał, by w Miami wspólnie z sekretarzem stanu USA Markiem Rubio wręczyć Nagrodę Solidarności im. Lecha Wałęsy. Przy tej okazji szef MSZ odbył rozmowę ze swym amerykańskim odpowiednikiem, w czasie której miał przekonywać go, aby już w przyszłym roku USA zaprosiły Polskę do grona państw G20, bo w końcu – jak głosi rządowa propaganda – gospodarka naszego kraju rozwija się coraz szybciej, a ludziom żyje się coraz dostatniej. Sikorski wyraził radość, iż wspólnie z Rubio mogli „podsumować stan relacji polsko-amerykańskich”, a także w tonie podniecenia powiedział, że sekretarz stanu aż trzykrotnie „dziękował polskiemu rządowi za to, co robią wspólnie”. Warszawski minister zdradził także, że poruszono temat przeglądu amerykańskich sił wojskowych w Europie, ale odpowiedzialność za zwiększenie lub zmniejszenie obecności żołnierzy USA w Polsce zrzucił na prezydenta Nawrockiego oraz jego „specjalne stosunki z ruchem MAGA i z prezydentem Trumpem”.

Jak się okazało, nie było to najszczęśliwsze zagranie, ponieważ już podczas publicznej części spotkania przywódców, Trump zadeklarował jednoznacznie, że zmniejszenie liczby amerykańskich wojskowych nad Wisłą nie jest rozważane. Już po spotkaniu za zamkniętymi drzwiami Nawrocki przekazał, że Trump dał Polsce gwarancje bezpieczeństwa, a także rozmawiano o możliwości rozszerzenia komponentu żołnierzy amerykańskich nad Wisłą, co wywołało niewyobrażalne zadowolenie zwasalizowanej klasy politycznej naszego kraju. Ponadto to nie rząd ani Polska, ale właśnie Prezydent otrzymał zaproszenie na przyszłoroczny szczyt G20. Choć o szczegółowych ustaleniach i tym, co miał na myśli Trump, powtarzając, że prezydenci będą rozmawiać o handlu, dowiemy się zapewne dopiero za jakiś czas, to pierwsze sygnały zza Oceanu zostały odebrane pozytywnie. Nie zabrakło zatem chętnych do przypisywania sobie „zasług”.

Czyja „(za)sługa”

Tusk, jeszcze w trakcie spotkania prezydentów napisał na portalu X, że „Trump zadeklarował przed chwilą, że Stany Zjednoczone nie zamierzały i nie planują w przyszłości wycofania z Polski amerykańskich wojsk. To ważne słowa, które potwierdzają ponadczasowy charakter naszego sojuszu”. Z kolei szef sejmowej komisji spraw zagranicznych Paweł Kowal tego samego wieczoru „rozgryzł” przyczynę sukcesu i ogłosił, że „jeśli prezydent mówi to, co rząd, to przynosi efekt”. Odmiennego zdania był sam Nawrocki, który wbijając uśmiechniętej koalicji szpilkę, zadeklarował, że choć nie zgadza się z premierem, to w Waszyngtonie „reprezentował rację państwa polskiego, wykonując zadanie, którego polski rząd nie potrafi wykonać, bo nie radzi sobie od dwóch lat w relacjach polsko-amerykańskich”. W czasie, gdy dwie główne strony sporu politycznego licytowały się, czyją „zasługą” było dalsze ustawianie się w roli petenta i uwieszanie się u amerykańskiej klamki, konserwatywnym-liberałom, którzy widzieliby nasz kraj w roli podmiotu, a nie przedmiotu polityki międzynarodowej, pozostawało jedynie ciężkie westchnięcie.

Najnowsze