Masowy bunt polskich rodziców przeciwko usankcjonowanej deprawacji ich dzieci w szkołach rozpoczął nowy etap walki o polski system szkolnictwa. Ten etap przyniesie odpowiedź na zasadnicze pytanie: kto ma decydujący głos w sprawie edukacji dzieci – rodzic czy urzędnik.
„Wychowanie powinno być podporządkowane zadaniom partii i państwa radzieckiego, bowiem podstawowym i głównym zadaniem wychowania komunistycznego jest udzielanie jak największej pomocy w naszej walce klasowej”.
Michaił Kalinin, działacz bolszewicki
„Nie wyrażam zgody na udział mojego syna/córki w zajęciach z edukacji zdrowotnej” – dokument tej treści podpisało już ponad 120 tysięcy rodziców. Po raz pierwszy deprawacyjne działania Barbary Nowackiej napotkały na tak zdecydowany opór środowiska rodziców. Choć ministerstwo nie składa broni i zapowiada dalszą walkę o deprawację najmłodszych, to jednak presja środowiska rodziców – pierwsza tak silna i skuteczna w III RP – może przynajmniej na razie nieco ostudzić zapędy totalitarystów z MEN.
Tęczowa propaganda
Edukacja zdrowotna to elegancka nazwa seksedukacji, czyli kształcenia najmłodszych Polaków zgodnie z najgorszymi lewackimi standardami. Opiera się o niemieckie standardy wychowania seksualnego, które zostały narzucone wszystkim państwom członkowskim Unii Europejskiej jako najwyższe osiągnięcie edukacyjne. Pod pozorem nauki o zdrowiu, dzieci mają uczyć się technik seksualnych, masturbacji, wyrażania zgody na seks z dorosłym (sic!) oraz głównego tęczowego dogmatu mówiącego o tym, iż homoseksualizm jest tak samo naturalną orientacją jak heteroseksualizm. Trudno się dziwić zdroworozsądkowym rodzicom, iż na potęgę wypisują swoje pociechy z tych pseudozajęć.
Bez autorytetu
Tym bardziej że doktrynerstwo lewackie posuwa się znacznie dalej. Według niemieckich wzorców dzieci mają uczyć się, że rodzina nie jest najważniejsza, a rodzice nie powinni mieć autorytetu. Ten bowiem ma przynależeć wyłącznie państwu i realizowany ma być poprzez jego aparat administracyjny, czyli biurokratów. W ramach seksedukacji dzieci mają być uczone swoich praw, wśród których głównym jest prawo do pomocy ze strony państwa, w przypadku jeśli dziecko pada ofiarą „przemocy”. Za przemoc zaś lewaccy deprawatorzy uznają choćby „przemoc ekonomiczną” polegającą na tym, że rodzic odmawia dziecku zakupu tego, co w danej chwili mu się zamarzy. Sposobem zaś na realizację tego „prawa” do „wolności” od „ekonomicznej przemocy” ma być donos do instytucji państwowej, która w ramach obowiązującego prawa „pomoże”, czyli na przykład rękami sądu zabierze dziecko rodzicom i umieści w domu dziecka.
Zasady edukacji zdrowotnej dają też lewackim cenzorom jeszcze jeden, diaboliczny oręż: to możliwość wypytywania dzieci (np. w trakcie konsultacji czy wizyt u szkolnych higienistek) o to, co mówi się w domu na interesujące ich sprawy. Na przykład paść może pytanie, jaki stosunek mają rodzice do homoseksualizmu. Jeśli dziecko powie (a dzieci nie kłamią), że na przykład rodzice są przeciwnikami homozwiązków albo adopcji dzieci przez pary homoseksualne, seksedukator może napisać donos do kuratorium, a ono może zawnioskować o odebranie dziecka rodzicom przez sąd. Takie przypadki w Niemczech już się zdarzały i kwestią czasu jest to, aż zaczną się zdarzać w Polsce. Niezależnie od tego, paskudną stroną tego będzie wpajanie dzieciom nawyku donoszenia na własnych rodziców. Na wzór Pawlika Morozowa.
Prawny spór
Akcję „wypisz dziecko z deprawacji” zapoczątkował konserwatywny Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris. Prawnicy pracujący pod egidą adwokata Jerzego Kwaśniewskiego znaleźli podstawy prawne do tego, aby rodzic mógł wypisać dziecko z tych zajęć. Spowodowało to natychmiastową reakcję ministerstwa edukacji. Jego przedstawiciele ogłosili, że akcja jest nielegalna, co znowu spotkało się z odzewem Ordo Iuris. Co ciekawe jednak: resort kierowany przez Barbarę Nowacką nie skierował do rozstrzygnięcia sądowego tej sprawy. Czyżby bał się, że resortowe przepisy runą w starciu z Konstytucją, której zapis daje rodzicom prawo do wychowania swoich dzieci zgodnie ze swoim światopoglądem?
Ministerstwo jednak nie ustępuje. Działania Nowackiej zmierzają do tego, żeby już w przyszłym roku uniemożliwić rodzicom wypisywanie dzieci z lekcji deprawacji. Manifestacją tego jest karne wysłanie urzędników małopolskiego kuratorium do powiatu nowotarskiego. Tam, w geście sprzeciwu wobec edukacyjnego terroru, pięciu dyrektorów szkół zorganizowało dla swoich uczniów dodatkową lekcję religii. Ma ona zostać opłacana z pieniędzy państwowych (czyli via kuratorium) przeznaczonych na opłacanie godzin fakultatywnych. Lewackie ministerstwo odebrało to jako skandal, a do Nowego Targu pojechała specjalna inspekcja z małopolskiego kuratorium, aby sprawę wyjaśnić. Cała wydumana afera ma aspekt humorystyczny, jednak doskonale pokazuje, w którym kierunku zmierza MEN rządzony przez oszalałą wariatkę Nowacką.
Złe mięso
Ciszej jest w mediach o rozporządzeniu Ministra Zdrowia z 16 czerwca 2025 roku, które ma ograniczać spożycie mięsa w szkołach. Rozporządzenie mówi, iż w szkolnych stołówkach co najmniej dwa razy w tygodniu mają być podawane bezmięsne obiady. Ogranicza sprzedaż kanapek z wędliną w szkolnych sklepikach. Ponadto nakazuje promować produkty roślinne, na przykład soję jako alternatywę dla mięsa. Sprawa wyszła na jaw dzięki protestom przedstawicieli branży mięsnej. W opublikowanym oficjalnie proteście, piszą oni, że mięso dostarcza kluczowych składników odżywczych, takich jak białko, żelazo hemowe, cynk, witaminy B12 i D, niezbędnych do prawidłowego rozwoju dzieci. Brak tych substancji może prowadzić do anemii, zaburzeń hormonalnych oraz obniżenia odporności. Zwracają też uwagę, że soja oznacza wysoką alergenność, obecność substancji antyodżywczych, które zaburzają wchłanianie minerałów, a także nadmiar fitoestrogenów, które mogą zburzyć prawidłowy rozwój hormonalny dzieci.
Dopiero przedstawiciele branży mięsnej zwrócili uwagę, że projektowane rozporządzenie narusza prawo rodziców do decydowania o tym, co mają jeść ich dzieci. Zdaniem branży nie ma danych potwierdzających korzyści zdrowotne z eliminacji mięsa nawet raz w tygodniu. Lepszym rozwiązaniem, ich zdaniem, byłaby racjonalna edukacja żywieniowa, uwzględniająca tradycje i prawo wyboru.
Przymusowy wegetarianizm
Skąd te pomysły? Chodzi o zaszczepianie dzieciom od najmłodszych lat wegetarianizmu – kolejnej, obłąkanej lewackiej ideologii. Uczeń szkoły podstawowej ma już od najmłodszych lat być „tresowany”, że jedzenie mięsa jest czymś złym. Jakie będą tego skutki dla gospodarki? Na przymusowej zamianie soi na mięso ucierpi przemysł mięsny, który daje zatrudnienie setkom tysięcy osób i jest jednym z filarów polskiego eksportu.
A co w praktyce będzie oznaczało wprowadzenie tych przepisów? Jak zwykle pokaże ludzką kreatywność. Zakaz sprzedaży kanapek z wędliną w szkołach doprowadzi do tego, że dzieci będą takie kanapki przynosić z domów w tornistrach i rozwijać czarnorynkowy handel nimi (jeden uczeń będzie mógł kupić od drugiego). Kosztem sklepików szkolnych, zyskają placówki położone niedaleko szkół. To tam w czasie przerw będą biegać uczniowie, aby kupić sobie hot-doga. Taka perspektywa może też oznaczać bankructwo iluś tysięcy szkolnych sklepików. A obowiązkowy nakaz serwowania potraw bezmięsnych w określone dni tygodnia może sprawić, że dzieci będą chodzić do pobliskich barów na obiad i z tego powodu spóźniać się na lekcje.
Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się problemy nieznane w żadnym innym ustroju.