Strona głównaMagazynTo pytanie nieustannie brzęczy w uszach Polaków od trzydziestu lat

To pytanie nieustannie brzęczy w uszach Polaków od trzydziestu lat

-

- Reklama -

Po co nam ta Polska? – co i rusz pytają dziś progresywni publicyści „Gazety Wyborczej”, TVN i innych pro-europejskich publikatorów. Po co nam ta Polska? – pytają uczestnicy niezliczonych konferencji, paneli dyskusyjnych, najróżniejszych dysput finansowanych z pieniędzy uzyskanych od zagranicznych podatników przez najróżniejsze dziwne fundacje, stowarzyszenia, grupy nacisku. Pytanie to stawiają liczne doktorki czy profesorki wypluwane z szybkością karabinu maszynowego z murów lewicowych uniwersytetów. To pytanie nieustannie brzęczy w uszach Polaków od z górą trzydziestu lat z okładem…

Napuszeni profesorowie, doktory, przemądrzali redaktorzy liberalnych i oświeconych mediów z łatwością wyklarują przedstawicielom narodu tubylczego nad Wisłą prostą i jasną odpowiedź. Naród, Ojczyzna, patriotyzm – to pojęcia stare, wytarte, obrośnięte kurzem i stęchlizną minionych wieków. Dziś już niepotrzebne, będące obciążeniem, niepotrzebnym balastem. Czy do wspaniałej, jaśnie oświeconej Unii Europejskiej mielibyśmy wchodzić w pocerowanym staropolskim kontuszu? A może jeszcze, co nie daj Bóg, w ręku z batem, którym szlachta batożyła swych chłopów-niewolników w jednej ręce i butelką okowity, którą rozpijała tych nieszczęśników, w drugiej?

- Reklama -
1,5 proc. dla Fundacji Najwyższy Czas!

To dziś tak naprawdę kluczowe zagadnienie i bardzo na czasie, bo to, jak odpowiedzą na nie Polacy w najbliższych – już nawet nie latach, lecz miesiącach – będzie rezonowało na życie kolejnych pokoleń mieszkańców, jak mawia redaktor Stanisław Michalkiewicz: „naszego nieszczęśliwego kraju”. Oświeceni podpowiadacze mają oczywiście prostą i jasną odpowiedź. Po co tkwić w tych Okopach Świętej Trójcy, po co miotać się w nieustannych swarach z bliższymi i dalszymi sąsiadami, kiedy mamy już gotowy i wypracowany znakomity projekt ponadnarodowej tożsamości i wspólnoty ogólnoeuropejskiej, a kiedyś pewnie i ogólnoświatowej, w którym porzucając nasze archaiczne kompleksy i swary, będziemy mogli się harmonijnie wpasować.

Europa Suwerennych Narodów

Żeby jakoś uporządkować nasze rozważania, przyjęliśmy założenie chronologiczne. Zaczęliśmy od czasów prehistorycznych, znikających w pomroce dziejów. Mówiliśmy o tym, jak mogła wyglądać nasza Ojczyzna, zanim z hukiem na europejską sceną wpadł nieco dziki i nieokrzesany watażka nazywany księciem Mieszkiem z lechickiego rodu Piastowiców. Wolność, o której pisałem wcześniej, nie kojarzy nam się jednak z tym okresem historii. Utarło się myśleć, że czas chwały „Złotej Wolności”, polskiego sejmowania i potęgi polskiej myśli politycznej opartej na Wolności i Wierze, przyjdzie dopiero później, w czasach mocy naszej wspaniałej i wielkiej Rzeczpospolitej. Jednak niesłusznie!

- XVI Konferencja Prawicy Wolnościowej -

Jak staraliśmy się wykazać, już wtedy, w tych pomrokach nieprzebytych puszcz, gdzieś hen, nad brzegami Warty czy Pilicy, powoli rodził się nasz wolnościowy świat. Już wtedy doszło do pierwszych zapasów, do pierwszych zmagań, niewyobrażalnej walki o zachowanie tego naszego rodzimego, skromnego zestawu wartości, którego ucieleśnieniem było nasze skromne państwo – najpierw księstwo, które wyewoluuje stopniowo w potężne i będące przedmiotem zazdrości naszych sąsiadów Królestwo Polskie. Te trzy łacińskie słówka „Corona Regnum Poloniae” to była ta jakość, której przyszło nam bronić.

Zanim jednak tak się stanie, od razu, od początku ten nasz projekt (jakby dziś powiedzieli współcześni korporacyjni menadżerowie) będzie przedmiotem zmasowanego, koncentrycznego ataku ze strony sił, które zupełnie inaczej wyobrażały sobie europejski porządek. Porządek, w którym nie ma miejsca na jakieś słowiańskie urojenia o własnym, suwerennym państwie. Brzmi znajomo, prawda? Tak, już dyplomaci Mieszka, jak i zapewne on sam, musieli dużo słyszeć o „wielkim, europejskim projekcie”… Ten projekt utożsamiało wówczas Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego i ten cień, cień wielkiego sąsiada, już stale przez kolejne wieki będzie padać na naszą historię.

Trzeba powiedzieć sobie wyraźnie: nasza ponad tysiącletnia historia to nieustanny zapis wielkich dziejowych zapasów pomiędzy polskim, niezależnym projektem cywilizacyjnym a nieustannym naporem zachodniego i z czasem i wschodniego sąsiada, dążącym do jego unicestwienia.

Nie ma przecież wielkiej różnicy pomiędzy zapiskami z kronik biskupa saskiego Thietmara, który w swojej „Kronice” nazywał Chrobrego „lwem ryczącym z wlokącym się za nim ogonem” czy „lisem chytrym” i piętnował „niebywałych rozmiarów zuchwałość jego”, na koniec nazwał go „starym lubieżnikiem”, wskazując na braki w moralności piastowskiego władcy, który zapominając o swojej saskiej żonie, wziął sobie ruską kochankę.

Ten sam Thietmar pisał, że Cesarz Henryk nosił „długo ukrywaną oraz w tajemnicy chowaną nienawiść”. Nienawiść do naszego Bolesława oczywiście, ale jeśli do Bolesława, to także do całego narodu, do Lechitów – nie nazywanych jeszcze wówczas Polakami, ale już niedługo, już wkrótce słówko „Polonia” trafi na nasze awersy pierwszych, jeszcze nie dość udanych monet, bitych przez księcia Polan. Polska mimo tej nienawiści i stałej wrogości pojawi się na mapie i zostanie już na niej na dobre.

Ale czy ta „długo ukrywana i w tajemnicy chowana nienawiść” swoją temperaturą emocji, bardzo będzie odbiegać od porcji jadu, jaki w listach do Wielkiego Mistrza Zakonu Domu Niemieckiego Szpitala Najświętszej Marii Panny przejawił cesarz rzymski i król węgierski Zygmunt Luksemburski kilka wieków później, który pisząc do Pawła von Russdorfa, zwierzał się mu jak Niemiec Niemcowi: „Polska zawsze stała na drodze nacji niemieckiej w swym dążeniu na Wschód”. Tak, słynne Drang nach Osten, to nie był XX-wieczny wynalazek. To parcie towarzyszyć nam miało od samego początku, od kiedy powstało niezależne państwo polskie.

Ale zapędziliśmy się trochę… Wróćmy do czasów panowania króla Władysława, urodzonego jako Jojgaiło, do naszej prehistorii. Zanim nasz Bolesław Twardziel – jak mawia Grzegorz Braun – postawi się cesarzowi Henrykowi, mieliśmy na naszych ziemiach do czynienia ze zjawiskiem dziś wstydliwie przemilczanym przez zawodowych historyków.

I nic dziwnego, bo ten niecny proceder był organizowany – w imię zysków, a jakże! – przez ludzi, o których dziś mówimy albo dobrze, albo wcale. Chodzi o zbrodniczy, rozwinięty na niesłychaną skalę proces handlu niewolnikami słowiańskimi, których zagłębie, prawdziwy rezerwuar, znajdziemy przecież właśnie u nas, na ziemiach Polan, Wiślan czy Mazowszan. Kto za tym stał? Stali za tym tak zwani „kupcy radaniccy”, czyli mówiąc krótko żydowscy, którzy na tym handlu pobudowali swe bajońskie fortuny. I tak w wieku VII, VIII i jeszcze IX, Kijów czy Praga nie były stolicami prężnych i silnych słowiańskich monarchii, lecz faktoriami handlowymi, gdzie dostarczano całymi tysiącami nieszczęsnych i nieszczęsne blondwłose, drogocenne towary niewolnicze, które pędzono dalej tysiącami na odległe jarmarki w iberyjskiej Cordobie czy irackim Bagdadzie.

Wiele wskazuje na to, że monarchia Piastowiców powstała w reakcji na ten szybko postępujący proces trzebienia naszych ziem z wszelkich zasobów ludzkich i z zadaniem powstrzymania tej gehenny. W pierwszej połowie X wieku dawne gródki i ufortyfikowane obozy spłonęły, a ich miejsce zajęły nowe grodziska wzniesione już na rozkaz potomków Ziemowita. Mieszko w roku 966 przyjął chrzest i już niemal ostatecznie zamknął rubieże naszego kraju przed chciwymi kapitalistami ze wschodu i zachodu, którzy musieli zwrócić się ku innym, jak się okaże równie intratnym zajęciom, takim jak lichwa zamknięta dla kupców chrześcijańskich.

Polska – choć za panowania nieszczęsnego syna Bolesława, Mieszka drugiego tego imienia, przeżyje potężny wstrząs społeczny – będzie od tej pory stale opierać się zakusom niemieckich cesarzy i ich popleczników. Jednocześnie zyska czas, który pozwoli jej zachować swą specyfikę opartą na swej odmienności. Nasi sąsiedzi, Czesi, pójdą inną drogą, bez większych oporów przyjmą europejską franczyzę i staną się do cna europejscy, a ich księstwo będzie odtąd integralną częścią Rzeszy Niemieckiej. Polacy pójdą własną drogą…

Co sprawiło, że Polacy tak się stawiali? Dlaczego nie chcieli pójść „drogą czeską”? Wtedy, zdaje się, mieliśmy szczęście do elit. Tych świeckich, ale przede wszystkim duchowych. Biskup Jordan, św. Wojciech, Marcin, św. Stanisław, Marcin gnieźnieński, który potępiał Bolesława zwanego Krzywoustym za jego okrutne obejście się z bratem Zbigniewem, a potem wspaniali: Wincenty Kadłubek, Jakub Świnka czy Gerward, który pojechał do Avignonu z supliką zawierającą prośbę o zgodę na koronację Władysława (zwanego Łokietkiem dla jego nikczemnego wzrostu), poprzez Janisława, który tę wymarzoną zgodę nam przywiózł, na pierwszym prymasie Polski arcybiskupie Mikołaju Trąbie kończąc. Byli to wybitni synowie tego Narodu, zawdzięczający wszytko swoim zdolnościom, pracowitości i pobożności, choć niektórzy z nich, jak Mikołaj Trąba, pochodzili z nizin społecznych…

Ich cierpliwa i wytrwała praca przyniesie stokrotne plony, które doprowadzą do odnowienia Królestwa za panowania uparciucha z Kujaw, zwanego Łokietkiem. Kilkanaście lat później inny nasz rodak wywoła dyplomatyczny skandal na praskim dworze cesarza Karola Luksemburskiego (a wówczas właśnie Praga była stolicą europejskiego universum), gdy zdumionym dworakom cesarza niemieckiego wypali: „Czymże, mówię, jest wasz cesarz? Naszym sąsiadem, lecz królowi naszemu równym” i dalej: „Gdzie jest Rzym, w czyich jest rękach, odpowiedz. Wasz cesarz jest niższy od papieża, składa mu przysięgę, nasz król dzierży koronę i miecz od Boga, swoje prawa i tradycję przodków stawia wyżej od praw cesarstwa”.

Kanclerz cesarski biskup Jan z Litomyśla ze zgrozą przytaczał tę scenę w liście do Malborka: „Odrzucają oni powagę cesarza i nie chcą go mieć nawet sędzią polubownym. Należą oni do narodów barbarzyńskich, które zaprzeczają dostojeństwu cesarskiemu i prawu pisanemu. Był tu Spytek z Melsztyna, poseł wspomnianego króla Kazimierza, nieokrzesany i nieobyty, chociaż mówił, że nie ma przy królu nikogo bardziej wymownego. Oskarżył on to wszystko, co zmarły Fryderyk i inni (cesarze) dla waszego Zakonu uczynili”.

Spycimir z Melsztyna to ciekawa, choć nieco zapomniana postać. Jego wnuk, też Spytko, był jednym z pomysłodawców Wielkiego Planu, czyli unii Polaków z Litwinami. To protoplaści wielkich polskich rodów: Melsztyńskich i Tarnowskich. Ich potomkami po kądzieli będą Koniecpolscy czy Lubomirscy. On sam odważył się powiedzieć wprost to, co zapewne myślał nasz król Kazimierz i cała elita. Ci ludzie nie czuli żadnych kompleksów, nie pragnęli, by ich Ojczyzna stała się „częścią większego projektu”, jak choćby Królestwo Czech i Moraw. Wierzyli, że ich władca, ich król, nie musi, nie powinien czuć się „junior partnerem”. Kazimierz wysłał nieco wcześniej do Pragi całe karawany wypełnionych srebrem wozów, by ojciec cesarza Jan zrzekł się pretensji do władztwa nad Polakami. Polakami, którzy go nie chcieli i zgadzali się za to słono zapłacić. Woleli królów z własnej krwi, synów tej samej ziemi…

W dzisiejszych czasach taki Spycimir zostałby okrzyknięty przez usłużnych rodaków „nacjonastią”, „rasistą” czy „ksenofobem”. Dziś bardzo mało jest w naszym kraju ludzi, którzy mieliby odwagę bronić interesów swoich współziomków. Brakuje takich Spycimirów, którego czeski kanclerz bez wahania nazywał „nędznikiem”, człowiekiem „nieokrzesanym i nieobytym”. Dziś polscy patrioci również słyszą podobne – jeśli nie gorsze – obelgi. To, co różni dzisiejsze realia od czasów średniowiecza, to to, że wtedy miotali je obcoplemieńcy. Dziś słyszymy je przede wszystkim od rodaków. To, czy nazwać ich można Polakami, czy tylko polskojęzycznymi obywatelami, to już inna sprawa…

Średniowiecze! Jednym z celów naszych rozważań było odczarowanie, odkłamanie jednego z najsilniej zakorzenionych mitów naszej historiografii i świadomości społecznej. Mitu tego „okropnego”, „wstecznego” średniowiecza. Już samo to określenie ukute przez „światłych” i „postępowych” mędrców czasu tzw. „Oświecenia” ma wydźwięk pejoratywny. No bo to przecież tylko jakiś okres przejściowy pomiędzy antykiem i renesansem (z którego ideałów sami czerpali)…

A te tysiąc lat pomiędzy tymi dwiema epokami? To jakieś wstydliwe, nieciekawe czasy mroku, ciemnoty i zacofania.

W rozmowach z Grzegorzem Braunem próbowaliśmy wykazać, że było wręcz przeciwnie. Okres rozkwitu średniowiecza to czas wspaniałego rozwoju kultury, gospodarki, nauki i szkolnictwa. To czasy, w których budowano wspaniałe katedry, gdy ludzie się bogacili, a demografia wystrzeliła w górę jak rakieta Elona Muska. To czasy, gdy w Polsce zakładano setki nowych miast i osad; kiedy zakony benedyktynów, cystersów tworzyły wspaniałe ośrodki rozwoju kultury, nauki i rzemiosł. To czasy pięknego rozkwitu naszej cywilizacji, której materialne i duchowe relikty w kolejnych wiekach były tak gorliwie i systematycznie niszczone przez protestanckich rewolucjonistów.

Wiele włożyliśmy wysiłku w odkłamanie tych jakże silnie wdrukowanych w umysły Polaków mitów, które każą nam potępiać naszych średniowiecznych władców za choćby „rozbicie dzielnicowe”, choć to właśnie wtedy ziemie polskie stały się miejscem wielkiego cudu gospodarczego. Dziś „światli” i „nowocześni” historycy każą nam potępiać rycerstwo, choć to przecież ci dzielni ludzie bronili pracowitych mieszczan i poczciwych kmieci przed napadami pogańskich barbarzyńców: Prusów, Litwinów czy Tatarów… Ci „sami światli” i „nowocześni” akademicy spod znaku Marksa czy Spinellego każą nam dziś gardzić i opluwać duchownych – biskupów, opatów i cichych, cierpliwych zakonników, przez wieki wytrwale pracujących nad podniesieniem kultury i pomnożeniem bogactwa tej ziemi.

Tekst jest fragmentem wstępu do książki „1000 lat Polski według Brauna”, która ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa „Biblioteka Wolności”

Najnowsze