Czy nadszedł moment transatlantyckiego „rozwodu”? Czy tandem francusko-niemiecki zbliży się do stworzenia „autonomicznej europejskiej zdolności obronnej” jako alternatywie wobec NATO? Rozmowy Macrona z Trumpem miały być próbą podtrzymania więzi transatlantyckich i wybadania intencji USA. Wejście na drogę „europejskiej autonomii” z silnymi militarnie Niemcami nie musi być bowiem do końca korzystne i dla samych Francuzów. Nie udało się. Do tego doszła pamiętna sprzeczka Zełenskiego z Trumpem i nagle Europa znalazła się „pod murem”.
Ważna polityk z obozu prezydenta Macrona mówiła, że „Stany Zjednoczone nie są już dziś naszym sojusznikiem”. To opinia eurodeputowanej Valérie Hayer, przewodniczącej grupy „Renew Europe” w Parlamencie Europejskim, do której należą europosłowie obozu prezydenta Emmanuela Macrona i zarazem wiceprzewodnicząca prezydenckiej partii „Renesans”. Hayer jeszcze przed rozmową Zełenskiego w Białym Domu zaapelowała o „zdecydowaną” odpowiedź dla Donalda Trumpa po ogłoszeniu podniesienia ceł o 25 proc. na produkty z UE. Okazało się, że amerykańska riposta była jeszcze mocniejsza.
Paryż był mocno zszokowany wydarzeniami w Waszyngtonie. Z jednej strony to szansa powrotu do idei Macrona budowy „europejskiej samoobrony” w pewnej kontrze do NATO, co łechce tradycyjny antyamerykanizm Francuzów (zachowanie Donalda Trumpa krytykowała nawet Marine Le Pen), z drugiej strony istnieją określone realia. Zapowiedzi wzrostu budżetu Francji na wydatki wojskowe Francji z 2,1 proc. do 5 proc. PKB to jednak dłuższa perspektywa.
France Inter podało, że prezydent Emmanuel Macron rozważa taką możliwość, ale w przypadku gdyby Stany Zjednoczone przestały… chronić Europę za pośrednictwem Sojuszu Atlantyckiego. Na razie więc takie deklaracje można składać bez żadnych konsekwencji. Panuje jednak przekonanie, że jak mówił francuski prezydent „wkraczamy w nową erę” i nadchodzi „czas, w którym będziemy musieli […] reinwestować jeszcze więcej francusko-europejskich środków, aby wzmocnić naszą obronę i bezpieczeństwo”.
Francuskie media uważają, że Macron trochę „pozbawiony pola manewru na scenie krajowej, po utracie większości w Zgromadzeniu Narodowym, próbuje odzyskać kontrolę, politycznie wykorzystując zastrzeżoną dla prezydenta domenę polityki międzynarodowej”. Aktywność międzynarodową Macrona można postrzegać z jednej strony jako remedium na problemy wewnętrzne i chęć zjednoczenia różnych krajowych sił politycznych wokół tematu zagrożenia zewnętrznego, ale z drugiej strony to także przygotowanie się na inicjatywy Trumpa, które Europę pomijają. Jest tu i szerszy kontekst, bo nie chodzi tylko o Ukrainę, ale też o działania Trumpa, które podważają cały „unijny zestaw wartości” od klimatyzmu, globalizmu, po walkę z „mową nienawiści”, czyli cenzurę, wspierania migracji i wielokulturowości, aż po mody ideowe w rodzaju wpisywania do konstytucji „prawa do aborcji”, wspierania genderyzmu czy ideologii przypisanych literkom LGBTQ…
Miraż europejskiej samodzielności
Olivier Malteste, dyrektor francuskiej firmy inwestycyjnej Yomoni oceniał na łamach tygodnika „Valeurs” zapowiedzi europejskiej samowystarczalności wojskowej w obliczu zmiany polityki transatlantyckiej USA. Jego zdaniem wezwanie Stanów Zjednoczonych, by Europa wzięła więcej odpowiedzialności za własną obronę wydaje się być oczywiste. Osobny problem, to kto na tym skorzysta? Jego zdaniem, Amerykanie. Wskazuje na biznesowe motywy polityki Donalda Trumpa i przypomina, że ponad połowa importu broni do krajów europejskich pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Zwiększenie obronności oznacza więc jeszcze większe zakupy za oceanem.
Donald Trump utyskiwał już wcześniej nad nadmiernym obciążeniem finansowym, jakie niesie ze sobą rola Stanów Zjednoczonych w NATO. Uważał, że inne kraje, w tym kraje europejskie, powinny albo zapewnić sobie większą obronę, albo zrekompensować Ameryce jej pomoc. Francuski analityk przyznaje, że „Europejczycy stopniowo ograniczali swoje wysiłki na rzecz obrony, a np. we Francji, według SIPRI (Stockholm International Peace Research Institute), wydatki na wojsko stanowiły 4,65 proc. PKB w 1950 r., osiągając szczyt 7,57 proc. w 1953 r. podczas wojny indochińskiej, po czym spadły do poziomu 2,1 proc. obecnie”. Podobna tendencja panowała w innych krajach UE. Uzależnienie się od amerykańskiego parasola militarnego stało się powszechną normą. Ów „parasol” jest dla USA poważnym obciążeniem. Waszyngton w 2023 wydał na armię około 900 miliardów dolarów w 2023 r., czyli trzykrotnie więcej niż Chiny. „W pewnym sensie jesteśmy ich dłużnikami” – konstatuje Maltese.
Dodaje, że dziś przewaga militarna nie opiera się już wyłącznie na liczbie posiadanych żołnierzy i czołgów, bo to innowacje technologiczne stały się kluczowym elementem nowoczesnych sił zbrojnych, czego dowodem jest postęp w dziedzinie dronów, pocisków kierowanych satelitarnie i cyberobrony. Dlatego naprawdę niezależne mogą być tylko nieliczne kraje. Powstaje pytanie, czy jeśli Europa zdecyduje się na zwiększenie wydatków wojskowych, do jakich dostawców się zwróci? I odpowiedź jest prosta. Większość tego „tortu” skonsumowaliby Amerykanie. W latach 2019–2023, 55 proc. importu broni do państw europejskich pochodziło ze Stanów Zjednoczonych, podczas gdy jeszcze w latach 2014–2018 odsetek ten wynosił tylko 35 proc. Stąd wniosek, że „europejska autonomia militarna może okazać się iluzją maskującą wzmocnienie zależności od Stanów Zjednoczonych”. Nakłaniając Europę do zbrojeń, Stany Zjednoczone mogłyby dodatkowo umocnić swój wpływ na sojuszników i przejmować coraz większą część ich budżetów obronnych. Autor stawia nawet pytanie, czy warunek zakupu amerykańskiej broni nie pojawi się w kolejnych negocjacjach dotyczących ceł? Tak czy inaczej, „dozbrajanie” Europy trzeba by zacząć od odbudowy jej przemysłu militarnego. Na razie kraje UE niezbyt mogą się Trumpowi przeciwstawić.
Francja płaci więcej Rosji za gaz niż na pomoc wojskową dla Ukrainy
73 proc. Francuzów uważa już, że Stany Zjednoczone „nie są sojusznikiem Francji”. Oburzenie na Amerykę Trumpa jest powszechne, ale przecież i kraje Europy mają same sporo za uszami. Tak przynajmniej w przypadku Francji twierdzi polityk Partii Zielonych (EELV) Marine Tondelier. W 2024 roku Francja importowała z Rosji skroplony gaz ziemny o wartości co najmniej 2,7 miliarda euro. Jej pomoc wojskowa dla Ukrainy wyniosła zaś od… 2 do 3 miliardów euro. Czy uzależnienie Francji od paliw z Rosji osłabia jej wysiłki na rzecz pomocy Ukrainie – pytała Marine Tondelier, sekretarz krajowy partii EELV. Zauważyła, że Francja jest wiodącym importerem rosyjskiego LNG (skroplonego gazu ziemnego) i dodała: „dajemy Putinowi więcej pieniędzy, kupując jego gaz, niż Ukrainie w postaci pomocy wojskowej”. Dodatkowo zauważyła, że wojna to pieniądze, a większość pieniędzy Putina pochodzi właśnie z rosyjskiego gazu, „który kupujemy od niego hurtowo”.
Francuskie media osłabiają jej wypowiedź i wyjaśniają, że ciągle jeszcze „nie ma dokładnych oficjalnych danych pozwalających zmierzyć import rosyjskiego skroplonego gazu ziemnego do Francji w 2024 r.”. Przywołuje się też raport dotyczący handlu zagranicznego opublikowany na stronie internetowej Służby Celnej na początku lutego, który stwierdza, że „Francja nie importuje już ropy naftowej i gazu z Rosji, chociaż zwiększyła import LNG pochodzącego z tego kraju”. W raporcie nie podano żadnych liczb. Nie jest jednak tajemnicą, że import rosyjskiego LNG we Francji rośnie. O wzroście importu informował również Instytut Ekonomiki Energetycznej i Analizy Finansowej (IEEFA), amerykański think tank specjalizujący się w rynkach energetycznych i polityce energetycznej. Według raportu IEEFA cały europejski import rosyjskiego LNG wzrósł w 2024 roku o 18 proc.
Kraje UE wydały co najmniej 2,68 mld euro na rosyjski LNG i to tylko w okresie od stycznia do listopada 2024 r. Francja jest tu wiodącym importerem tego surowca, wyprzedzając Hiszpanię. Raport twierdzi, że nastąpił wzrost importu skroplonego gazu o 81 proc. w porównaniu z 2023 r. W 2024 r. jedna trzecia francuskiego importu LNG pochodziła z Rosji (34 proc.).
W ramach umowy o bezpieczeństwie podpisanej w lutym 2024 r. z Kijowem Francja początkowo obiecała przyznać Ukrainie do 3 mld euro pomocy wojskowej na rok 2024. Kwota ta została jednak skorygowana w dół w październiku ubiegłego roku. Podczas przesłuchania przed parlamentem, minister sił zbrojnych Sébastien Lecornu przyznał, że kwota ta nie osiągnie 3 mld euro i dodał, że będzie to trochę „ponad 2 mld euro”. Wydaje się więc, że Marine Tondelier miała sporo racji i Paryż w sumie finansuje obydwie strony konfliktu, z przewagą przekazywania pieniędzy do Rosji.
Francja jest jednym z krajów europejskich posiadających rozbudowaną infrastrukturę umożliwiającą przyjmowanie transportu morskiego LNG. Ma m.in. pięć terminali regazyfikacji LNG. Rosyjski gaz jest też eksportowany dalej, zwłaszcza do Niemiec. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że Francji udało się jednak częściowo zdywersyfikować dostawy LNG. Według danych IEEFA w 2024 r. już 38 proc. gazu pochodziło już ze Stanów Zjednoczonych, 34 proc. z Rosji, a 17 proc. z Algierii. Udział Kataru w imporcie LNG do Francji spadł z 2,22 proc. w 2023 r. do 0,37 proc. w 2024 r., ale Paryż szuka w tym kraju nowych kontraktów. Na razie umowy krótkoterminowe na rosyjski LNG zawierane przez Francję, Hiszpanię i Belgię to łącznie 85 proc. całego europejskiego importu rosyjskiego gazu skroplonego.
Będzie mniej medali dla „trójkolorowych”?
Francuski Senat przyjmuje ustawę zakazującą noszenia symboli religijnych podczas zawodów sportowych, a przeciw nowym przepisom jest francuska lewica, znana ze swojego antyklerykalizmu i „obrony zasad laickości państwa”. To kolejny francuski paradoks. Chodzi jednak o to, że nowa ustawa wymierzona jest nie w katolicyzm, ale głównie w islam i islamskie stroje zawodników. Muzułmanie stali się tymczasem główną „klientelą polityczną” partii lewicy, zastępując poniekąd tradycyjną „klasę robotniczą”. Nic dziwnego, że na ogół ateistyczna lewica nagle broni ich „praw religijnych”.
Tego typu ustawa to jeden z licznych przykładów markowania walki z islamizacją Francji, która ma pokazywać, że rząd coś w tej materii robi. 18 lutego Senat zdominowany przez centroprawicę przyjął projekt ustawy wprowadzającej zakaz noszenia symboli religijnych podczas wszystkich zawodów sportowych, także amatorskich. Chodzi głównie o islamskie chusty zawodniczek. Ustawę popiera też rząd. Wywołało to gniew lewicy, która krytykuje „narrację antymuzułmańską”. Ustawa została zgłoszona przez senatora Partii Republikanie (LR) Michela Savina i przyjęta stosunkiem głosów 210 do 81. François-Noël Buffet, także senator LR, ale i wiceminister spraw wewnętrznych od terytoriów zamorskich, dodał, że „rząd zdecydowanie ustawę popiera, bo ta stanowi kamień węgielny pod budowę zapory przeciwko wszelkim formom separatyzmu społecznego”.
Ustawa zakazuje „noszenia jakichkolwiek symboli lub ubrań, które ostentacyjnie demonstrują przynależność polityczną lub religijną” podczas „zawodów międzynarodowych, regionalnych i krajowych” organizowanych przez federacje sportowe. Ustawa zabrania również korzystania z lokalnych hal sportowych i boisk do „praktyk religijnych”, na przykład w formie przekształcania ich czasowo w sale modlitewne, co jest częstą praktyką trenujących w klubach młodych muzułmanów. Zakazuje się także noszenia odzieży, która mogłaby „naruszać” zasady „neutralności i świeckości” na publicznych basenach. To problem noszenia tzw. „burkini”, czyli islamskich strojów kąpielowych w miejscach publicznych, który jest uważany za przejaw „dyskryminacji kobiet”. Do tej pory sytuacje na miejskich basenach ustalały lokalne regulaminy.
Dla lewicowych przeciwników ustawy jest to wręcz „atak na ustawę z 1905 r. o laickości państwa” i „stygmatyzacja muzułmańskich sportsmenek”, jak mówił socjalista Patrick Kanner. Z kolei senator Partii Zielonych (EELV) Mathilde Ollivier oskarżyła centroprawicę o „bezpośredni i tchórzliwy atak na muzułmanki w naszym kraju” w celu „wykluczenia ich z uprawiania sportu”. „Musisz wybrać między hidżabem, burkini i sportem” – ripostowała senator Jacqueline Eustache-Brinio z Patii Republikańskiej.
Całe zamieszanie wydaje się dość dziwne, bo zawodniczki w hidżabach z innych krajach są dopuszczane do zawodów od dawna. Niektóre kraje wręcz takie stroje narzucają. Władze Francji starają się jednak uspokoić w kwestii islamizacji kraju swoich zaniepokojonych rodaków, ale walczą tu raczej ze skutkami, a nie przyczynami zachodzących zmian i społecznych postępów islamu. Skutek może być tu odwrotny od założonego. Muzułmanie uzyskają kolejny dowód na swoje „prześladowania” i pogłębią swoją niechęć do państwa, lokalnie będzie trudno nowych przepisów przestrzegać, nadejdzie też krytyka Francji, np. ze strony krajów arabskich, a dodatkowo ustawa trafi zapewne na długie procesy prawne i będzie kwestionowana zarówno w Radzie Konstytucyjnej, jak i przed europejskimi trybunałami.
Warto przypomnieć w tej kwestii np. stanowisko ONZ, która w swoim raporcie uznała, że zakaz noszenia przez zawodniczki hidżabu jest „dyskryminujący i musi zostać cofnięty”. Typowa ustawa „pod publikę”, nie zmienia sytuacji, w której coraz bardziej prężny islam zderza się z „laickimi wartościami Republiki”, niemal we wszystkich sferach życia społecznego. Jest to markowanie walki z tym problemem, który jest jedynie epifenomenem i zjawiskiem wtórnym wobec implantacji religii Mahometa nad Sekwaną.