Czytelnicy NCzas! jako wolnościowcy mogą być przekonani, że jak giełda i wolny rynek to dobrze – i tak oczywiście jest, ale nie w przypadku giełdy energii elektrycznej. Tutaj bowiem nie ma ceny taniego prądu z wiatru i ceny drogiego prądu z węgla, jest tylko jedna cena, cena zamknięcia sesji na RDN na TGE wyznaczona podług mechanizmu cen krańcowych na stosie Merit Order.
Czyli, mówiąc po ludzku, cena zawsze najdroższa dla klienta. Zdradzając puentę, na samym początku moglibyśmy na tym zakończyć, niemniej musimy zmarudzić trochę czasu na objaśnienie ich pokrętnych tłumaczeń. Najczęściej „oni”, czyli zieloni demoliberałowie eksponują fakt, że zasada ta w pierwszej kolejności wpuszcza na rynek źródła najtańsze, to hurra, budujmy więcej wiatraków. Ale tutaj następuje zwrot akcji, jak w skeczach kabaretowych o nieprawidłowościach bankowych – trzeba było doczytać do końca – wszystkim elektrowniom, choćby i były tańsze, przyznawana jest cena zawsze najdroższa.
Ta genialna manipulacja eksponuje fakt zerowych kosztów zmiennych OZE, a przykrywa fakt sprzedawania prądu z wiatru w cenie prądu z węgla, korzystając z powszechnej w potocznym obiegu językowym skłonności do mylenia kosztów z ceną. Jest oczywiste, że przy takim podejściu my nigdy w pełni nie skorzystamy z dobrodziejstw „darmowej zielonej energii”, a budowa większej ilości wiatraków wcale nie prowadzi do spadku cen. „Oni” najczęściej tłumaczą, że po wypchnięciu z rynku ostatniej najdroższej elektrowni, cena maksymalna wreszcie spadnie i… i przecież pozostanie przedostatnia najdroższa elektrownia, potem trzecia najdroższa od końca, w końcu może doszlibyśmy do pierwszego najdroższego wiatraka, ale OZE zawsze będzie wymagało podpórki, więc zamiast węgla lub gazu wejdzie najdroższa elektrownia wodorowa albo bateryjna – nie ważne, dla nas zawsze najdroższa. To się nie broni w żadnym horyzoncie czasowym, czy będziemy analizowali po wartościach chwilowych, czy też w trzech dwudziestoletnich cyklach inwestycyjnych – zawsze wyjdziemy na tym gorzej, bo zawsze, w każdym momencie, wybierana jest cena MAX.
Na rysunku po lewej mogą państwo zobaczyć wykres generacji wiatraków i fotowoltaiki w Polsce w roku 2023 chronologicznie. Jak łatwo zauważyć, tu nic nie można zauważyć, no może poza większą przerwą w generacji OZE w listopadzie. Ale jest narzędzie dla kontroli zielonych bezeceństw, wystarczy zaznaczyć obszar w Excelu i nacisnąć guzik „sortuj”, a wynik w postaci uporządkowanego wykresu rocznego pokazujemy po prawej. Największe prawdopodobieństwo wypierania z giełdy najdroższych elektrowni jest wtedy, kiedy występują największe generacje OZE. Na rysunku obszar, w którym OZE pracuje z mocą w zakresie 75–100 proc. zajmuje zaledwie 197 h spośród 8760 h w roku możliwych.
Z tego powodu szansa na pozytywny efekt wypierania źródeł drogich jest statystycznie zawsze dużo niższa niż szansa na negatywne skutki samego faktu obierania ceny zawsze najdroższej. Z tego też powodu nie ma możliwości, aby zamknąć ekonomicznie dowolny projekt magazynowania energii elektrycznej. Te nadwyżki OZE są i to o spektakularnie dużej mocy, niemożliwej do przerobienia w dowolnej technologii, ale… krótko. Duża moc, mała produkcja, antyteza ekonomii. Zamiar magazynowania nadwyżek oznacza próbę przechwytywania ułamkowej części produkcji ze źródeł o ułamkowym czasie wykorzystania. Namnażanie błędu. Dla instalacji magazynowych przy łącznym wskaźniku wykorzystania mocy zainstalowanej rzędu 2 proc. wszystkie składniki kosztowe pochodzące od kosztów stałych wychodzą 50 razy drożej, jeśli magazyny przechwycą aż 10 proc. nadwyżki, to ich narzut na energię będzie „tylko” 10 x większy od instalacji z właściwym czasem wykorzystania. Fakt „darmowego” paliwa przestaje mieć znaczenie. Dopiero do tego trzeba dodać trudności techniczne i niską sprawność, jak np. przy wodorze, ale powtórzmy, błąd zaczyna się od niezrozumienia dysproporcji w generacji OZE.
Rachunek nie jest prosty
Weźmy do obliczeń cenę miału energetycznego 21,75 zł/GJ, dodajmy 1 zł na transport (powiedzmy, że na Śląsku blisko) i otrzymamy koszt węgla 23 zł/GJ * 3,6 = 82,8 zł/MWh(t). Dla elektrowni o marnej sprawności 0,38 (mamy lepsze) daje to koszt wytworzenia prądu 218 zł/MWh(e). Możemy do tego dodać koszt CO2 z węgla 28,3 zł/GJ, czyli 268 zł po stronie prądu. Możemy nawet dodać 114 zł marży i otrzymamy cenę prądu z węgla 600 zł/MWh. Teraz cenę 600 zł/MWh przenosimy na wiatrak, który ma zerowe koszty paliwa i zerowe koszty CO2, zatem ma 600 zł marży pierwszego stopnia, czyli 600/114 = 5,26 razy większą marżę od elektrowni pracującej na „najdroższym na świecie polskim węglu obciążonym dodatkowo kosztem górniczych związków zawodowych”. „Oni” próbując usprawiedliwiać konieczność stosowania przekrętu z Merit Order, zwykle tłumaczą, że to dobrze, bo to pieniądze na rozwój (chyba na rozbój). Kto pluje na górników, zechce zauważyć, że w tym systemie górnicy mają swoje, a wiatrak jeszcze więcej. Marża pięć razy większa od węglówki to mało? Przy czym węgiel odprowadza ETS do budżetu jako korzyść, a wiatrak całą kwotę wynikłą z ceny węgla i kosztów CO2 zagarnia do własnej kieszeni.
Apologeci klimatyzmu uwielbiają nas przekonywać, że dzięki przyznaniu największej marży OZE wygrywają „konkurencję”. Wybaczcie, ale konkurencja polega na tym, że sprzedawca oferuje produkt w dobrej jakości i tańszy. A tu i jakość fatalna (niestabilne), i cena najgorsza, przyznana regulaminem przez urzędnika. To przecież nie konkurencja, to złodziejski podział łupów.
Ta giełda nie ma wbudowanych zabezpieczeń przed wzrostem cen, ale zaprasza do wyboru ceny najdrożej. Komukolwiek uda się przepchnąć wyższą ofertę – pozostali biją brawo, wszak odpowiada to wszystkim (tylko nie klientom). To jest regulamin legalnej zmowy cenowej. I do takiej giełdy PiS w dniu 01.01.2019 wprowadził obligo, aby grały na niej spółki energetyczne. Na efekty nie trzeba było długo czekać, w sierpniu 2022 ceny z początkowego poziomu ~200 zł/MW odpaliły do chwilowych 3000 zł/MWh, więc Rząd, rad nie rad, 03.11.2022 wydając Dz.U.poz. 2243, ograniczył marże wszystkich elektrowni do poziomu 50 zł/MWh i wycofał się ze swoich własnych postanowień. Przyczyną spekulacji nie był wjazd Putina, bo dla „nich” przyczyna spekulacji może być dowolna, zablokowanie statku w Kanale Sueskim albo ogłoszenie ratingu przez Bloomberga. Przyczyną był regulamin giełdy. Polskie elektrownie miały długoletnie kontrakty z polskimi kopalniami (i PKP Cargo) i wjazd Putina nie miał na to żadnego wpływu (przynajmniej do momentu, w którym PiS nie wpadł w panikę i nie nakazał tych kontraktów zrywać). 11 proc. zaledwie udział produkcji na gazie w Niemczech przeniósł się na całą Europę. Przerażone rządy spotkały się w Brukseli, nawet przyznano, że „wystąpiły istotne nieprawidłowości”, ale zasada Merit Order – oczko w głowie zielonych liberałów – okazała się nienaruszalna.
Wolność gospodarcza polega także na tym, że możemy zawierać kontrakty dwustronne i nie musimy ich zawierać na giełdzie. A tu narzucono taki regulamin: nie ważne, czy są jabłka czerwone rumiane po 6 zł, czy też zielone kwaśne po 1 zł. Wszyscy mają obowiązek kupowania jabłek tylko na centralnej giełdzie jabłek pod Grójcem i tylko po cenie 6 zł/kg za wszystkie jabłka, choćby były zielone. Największa marża przysługuje producentowi, który ma nędzne, nieszczepione jabłonki, rzuca jabłkami po ziemi, niech gniją, to nie ważne, najlepsza cena jest wyrobiona przez producenta, który starannie pakuje czerwone jabłuszka, jemu zieloni przyznają marżę najgorszą. Największą marżę zawsze mają otrzymać producenci zielonych jabłek kwaśnych.
Oczywiście nie wiemy, czy producent OZE przeznaczy zyski nienależne na rozwój, on przecież może je przejeść lub wyprowadzić za granicę. Twórców tego systemu to nie obchodzi, rozdają pieniądze podatnika, zakładając dobrą wolę zielonych kapitalistów. Dotacje celowe na atom pójdą na atom, tymczasem pseudorynkowy system finansowania OZE oparty na połączonym działaniu mechanizmu cen krańcowych i mechanizmu opłat ETS CO2 jest pod tym względem całkowicie rozrzutny.
Czy można inaczej?
Oczywiście. Obecnie przy zakupie np. 10 GW po 300 zł/MWh i 4 GW po 600 zł/MWh płacimy całe 14 GW po 600 zł/MWh. Natomiast w normalnej gospodarce rynkowej, ba, nawet za komuny obowiązywałaby cena średnia ważona, więc zakupy 10 x 300 + 4 x 600 dałyby średni koszt 386 zł/MWh – znacznie niższy od 600 zł/MWh. Przecież to logiczne, kucharka dla dzieci na koloniach kupując jabłka na kompot po 1 zł i dla dziecka do rączki po 6 zł, zapłaciłaby średnio 3,50 zł/kg (jeśli po połowie), a nie 6 zł. Tylko do kompotu musiałaby jeszcze wydać pieniądze na cukier. Czy gdyby przywrócić normalność, to OZE (i dowolne, inne elektrownie) nie otrzymałyby osławionych „pieniędzy na rozwój”? No przecież dostałyby dokładnie tyle, ile deklarują. Jeśliby OZE dla swojego rozwoju zadeklarowało koszt 512 zł/MWh, to by go otrzymało, bo by się zmieściło na stosie z max ceną 600 zł/MWh. Tylko nie otrzymałoby kwoty nienależnej 88 zł/MWh. A jeśli by się okazało, że ceny deklarowane jednak nie wystarczą, to zieloni musieli by je podnieść. I nastąpiłaby wreszcie tak długo oczekiwana przez twórców zielonej giełdy transparentność. Bo teraz wiatrak w zamian za prawo wejścia na rynek może obiecać rządowi cenę dowolnie niską, nie ma to żadnego znaczenia – przecież dostanie cenę prądu z węgla. Jeśli chcemy wiedzieć, ile kosztuje OZE pozbawione zarobków spekulacyjnych, na giełdzie musi obowiązywać cena średnia ważona.
Przez pierwsze 100 lat rozwoju energetyki w krajach jak najbardziej kapitalistycznych żadna giełda energii nie była potrzebna. Zauważmy, że gdyby co roku przez 20 lat modernizować 1/20 urządzeń (normalne, gospodarskie działanie), to droższa jest tylko 1/20 i tylko ona podbija cenę średnią. „Zieloni” zarządzili, aby drożyzna objęła wszystko, albowiem cechą właściwą wszystkich rewolucjonistów zawsze jest radykalizacja postępów rewolucji.
Jest to też kwestia filozofii. Wiatrak nowy, spłacający kredyt, otrzymuje cenę, która to uwzględnia, więc za „rozwój” ma zapłacone. Największą marżę ma uzyskać wiatrak spłacony, wtedy ma ona być źródłem zysków i tu się różnimy w poglądach. Po spłaceniu „rozwoju” wiatrak ma ratować klimat i dostarczać darmowej energii. Zyski wiatraka na tym etapie „rozwoju” to dojenie klientów z kasy. Podobno chodziło o klimat, tymczasem „ratowania świata” w tym wszystkim jest może 5 proc. idei na początku, reszta to brudny, kapitalistyczny biznes. Osoby o lewicowych poglądach popierają „dobrych banksterów”?
Nadmieniamy, że żądane przez właścicieli wiatraków 512 zł/MWh to cena 2 x większa od kosztów wytworzenia na węglu bez kosztów CO2, które są przecież korzyścią dla budżetu. Ma to być cena gwarantowana: jeśliby za mocno powiało i ceny na giełdzie by spadły poniżej gwarantowanej, to rząd wiatrakom dopłaci. Zaczęliśmy więc nasz wywód od zaszokowania czytelnika informacją, że z definicji ma zawsze płacić cenę najdroższą, że nie ma zabezpieczeń przed wzrostem cen, a oczekiwania co pozytywnych efektów mechanizmu Merit Order są przesadzone z powodu wysoce niekorzystnej statystyki dostępności źródeł pogodowo zależnych, ale to jeszcze nic.
Giełda energii jest przede wszystkim nastawiona na maksymalizację zysków dla „zielonych”. Teoretycznie w jakiś całkowicie ułomny sposób próbuje nam zapewnić optymalizację samego kosztu zmiennego produkcji energii. Ale przecież nas nie interesuje, czy OZE dostarcza energię taniej od węgla lub atomu, nas interesuje, czy będzie taniej. To są dwa różne pytania i dają akurat dwie, całkowicie różne odpowiedzi. Nas interesuje, czy cały proces Niezawodnej Dostawy Energii Elektrycznej dzięki odnawialnym będzie tańszy, czy droższy. Ułomny Rynek Energii tego nie optymalizuje, więc potrzebne są koszty Rynku Mocy. No smutne, ale jest czymś całkowicie słusznym płacenie elektrowni rezerwowo regulacyjnej za zdolność dostawy energii, w przypadku gdy OZE zawiedzie. Przecież prawdopodobieństwo zachodu słońca zawsze przed wieczornym szczytem energetycznym wynosi 365 x w roku, a solidnie wieje góra przez 1/3 roku. Nie wolno nam powiedzieć, że panele PV są tanie, tylko elektrownia węglowa jest winna, bo musi zapłacić za kredyt na zakup węgla, żeby zimą oddać prosumentom „ich prąd zgromadzony w sieci”. RM to nie jest koszt węgla, to koszt wywołany przez OZE. Ale to jeszcze nic.
Przecież aby sprostać oczekiwaniom zielonych, ktoś musi zapłacić za skutki wywołane przez OZE w sieciach. Fotowoltaika jest „tania”, tylko złe sieci nic robią? Fotowoltaika jest tania, tylko trzeba wybudować elektrownie szczytowo pompowe i magazyny bateryjne o mocy całej Polski, żeby przejąć nadmiar mocy czynnej i zamontować urządzenia do automatycznej regulacji napięcia/mocy biernej we wszystkich sieciach nn w całej Polsce i to nie jest koszt fotowoltaiki? Wiatraki dostarczają darmową energię, tylko trzeba zamontować przesuwniki fazowe (gigantyczne urządzenia) do regulacji przepływów mocy z niemieckich wiatraków do Austrii i z Pomorza na Śląsk? A może jednak koszty następcze OZE wywołane przez OZE w otoczeniu OZE i jednoznacznie do OZE przypisane należy wliczyć w koszt OZE, a nie np. dystrybucji? Ale to jeszcze nic.
Przecież zapomnieliśmy o zwykłych, jawnych dotacjach, które OZE zdobywa na różne sposoby, np. od samorządów, nie zapomnijmy o zielonych certyfikatach, one jeszcze istnieją. Między innymi zielonych bardzo boli pula środków z ETS, które rząd przeznacza na ochronę ludności cywilnej przed skutkami wojny z klimatem: „oni” zagarniają przecież swoje poprzez wyżej opisane mechanizmy giełdowe, a także poprzez sam fakt ogólnego podniesienia cen na rynku za pomocą ETS. Gdyby nawet nie chodziło o kontrakty giełdowe, to przecież zieloni, widząc cenę 600 zł/MWh z węgla, zaproponują przedsiębiorcy 590 zł/MWh: „a widzisz, my jesteśmy tańsi”. Więc swoją działkę wynikającą z ETS dostali, dostają też bezpośrednio połowę puli ETS, ale boli ich ta część broniąca nas przed podwyżkami…
Autor wzorem Alfreda Hitchcocka zaczął od zaszokowania czytelnika zasadą wyboru ceny zawsze najdroższej, a potem wykazał, że makiaweliczne mechanizmy zielonego oszustwa są jeszcze bardziej rozbudowane. Zatem odwołanie do Hitchcocka jest słuszne: przecież zieloni zgotowali nam energetyczny horror.
Jean Grimaud, autor książki „Kłamstwa polityki klimatycznej” 29.11.2024.