Kilkanaście lat temu Andrzej Mogielnicki, autor tekstu piosenki „Strach się bać” zespołu Lady Pank, trafnie zdiagnozował, iż swoboda wypowiedzi w naszym umęczonym kraju opiera się na zasadzie, że „wolność słowa też piękna rzecz”, lecz „jest poza tym dobro i zło”, co w szczegółach wyjaśnia prokurator. Choć możliwości zabierania głosu w debacie publicznej są w naszym urokliwym bantustanie i tak mocno ograniczone, to niezmiennie pojawiają się propozycje, by jeszcze bardziej utrudnić udział w dyskusji, co według pomysłodawców z jakichś tajemniczych względów miałoby wcale nie być starą i zbyt dobrze znaną cenzurą.
Zacząć trzeba od początku, a więc od odnotowania, iż w Polsce obowiązuje zakaz cenzury prewencyjnej. Ustanawia go artykuł 54 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, zgodnie z którym „cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane”. Jasne i klarowne zapisy ustawy zasadniczej nie powstrzymały jednak Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a więc państwowej instytucji mającej strzec bezpieczeństwa i porządku przed zablokowaniem kilku prawicowych stron internetowych na podstawie przepisów Prawa telekomunikacyjnego, czego bezprawność potwierdził Naczelny Sąd Administracyjny. Co prawda utrudnianie czytelnikom dostępu do portalu nczas.com trwa nieprzerwanie od półtora roku, ale o uzyskaniu prawomocnego wyroku NSA poinformował admin „Wolnych Mediów” Maurycy Hawranek. Jak można przeczytać na do niedawna zakazanej stronie, NSA „oddalił skargę kasacyjną szefa ABW na wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego ws. blokowania internautom dostępu do »Wolnych Mediów«”.
Choć posiedzenie zostało utajnione, to na stronie NSA pojawiła się wzmianka o orzeczeniu sądu, co zdaniem redaktora naczelnego „Najwyższego Czas-u!” Tomasza Sommera świadczy o tym, że „wewnątrz ABW działają przestępcy, którzy łamią konstytucyjny zakaz cenzury prewencyjnej”. Decyzja oznacza, iż podtrzymany został wyrok WSA, według którego „podjęta czynność Szefa ABW, co do której nie wykazano przesłanek przewidzianych w art. 180 ust. 1 p.t., narusza przepisy art. 54 i 64 Konstytucji RP” odnoszące się do zasady wolności poglądów oraz prawa własności. Sommer wyraził oczekiwanie, że „agenci, którzy podjęli te skandaliczne działania oraz ich inspiratorzy poniosą odpowiedzialność za swoje czyny”, wskazując, iż ich działania naruszają także art. 44 ustawy Prawo Prasowe, stanowiący, że „kto utrudnia lub tłumi krytykę prasową – podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności”. O tym, czy nie będą to płonne nadzieje, będzie można przekonać się dopiero za jakiś czas, tymczasem warto zauważyć, że skandal określany mianem „jednego z największych w III Rzeczpospolitej” nie został odnotowany przez niemal żadne media mętnego nurtu.
Czytaj także: Łamanie konstytucji i galopujący totalitaryzm. „Być może to jest problemem dla ABW”. Jest zawiadomienie do prokuratury [VIDEO]
Surowa ręka sprawiedliwości
Można odnieść wrażenie, iż wyrokiem NSA resztki wolności słowa jeszcze się jakoś bronią, podczas gdy przed innym sądami zapadają zatrważające decyzje. We wrześniu kolejny wyrok, tym razem ograniczenia wolności, usłyszał Wojciech Olszański, gdyż sąd uznał, że obraził osoby pochodzenia żydowskiego. Popularny „Jaszczur” wypowiedział się o nich bardzo nieładnie, co zresztą nie nadaje się do cytowania i z pewnością jego słowa powinny spotkać się z potępieniem, ale nie państwową sankcją. Niektórzy z bardziej zagorzałych wyznawców teorii spiskowych powiązali owe sądowe orzeczenie ze słynnym bon motem, niesłusznie przypisywanym Wolterowi, iż „aby dowiedzieć się, kto naprawdę tobą rządzi”, należy sprawdzić „kogo nie wolno ci krytykować”. Na podobny trop naprowadziła ich decyzja Prokuratury Krajowej o podjęciu na nowo śledztwa w sprawie haniebnego „antysemickiego” wpisu, który anonimowy Internauta zamieścił pod tekstem na jednym z portali internetowych.
Prokuratura uznała bowiem, że opublikowany w sierpniu 2015 roku komentarz o treści: „podły parszywy i pazerny naród, nic im się nie należy…”, który odnosił się do artykułu „Światowy Kongres Żydów zgłasza pretensje do złotego pociągu”, spełnia przesłanki wynikające z aż dwóch artykułów Kodeksu karnego. Po ponad dziewięciu latach okazało się, że ponownie warto przyjrzeć się tej budzącej obrzydzenie sprawie, ponieważ za pierwszym podejściem „nie ustalano autorstwa i nie poddano karnoprawnej ocenie innych wpisów mogących mieć znaczenie”, choć „uzyskano opinie biegłych (…), z których wynika, iż przedmiotowy komentarz zawiera »uogólnioną, negatywną opinię o narodzie żydowskim i ma charakter znieważający Żydów«”. W tej sytuacji można odnieść wrażenie, że chociaż są czyny ulegające prędzej lub później przedawnieniu, to są też takie niedające się puścić w niepamięć i ów nieszczęśnik, który blisko dekadę temu pozwolił sobie na okropny i niepoprawny politycznie komentarz, nie uniknie surowej ręki sprawiedliwości.
Gozdyra się myli
Pomimo tego, że wolność słowa i tak jest w naszym zmęczonym kraju nieustannie podduszana i ledwo zipie, to ciągle pojawiają się kolejne, poruszające empatyczne serca koncepcje zaprowadzenia nowej wspaniałej rzeczywistości. Jedną z nich podzieliła się Agnieszka Gozdyra, ogłaszając w programie Moniki Jaruzelskiej, że trzeba zreformować przepisy, ponieważ udział w dyskusjach w sieci nie jest prawem każdego, a już z pewnością nie nienawistników. Dziennikarka błyskotliwie obwieściła, iż w jej rozumieniu „nie byłoby ograniczaniem wolności sprawienie, że tylko ludzie, którzy się na przykład logują przez profil zaufany, żeby brać udział w dyskusjach, mogą w nich brać (udział – przyp. R. P.)”. Pomysł nie spodobał się komentującym, co sprowokowało Gozdyrę do wpisu w mediach społecznościowych, gdzie przedstawiła wizję świata, w którym nikt nikomu nie będzie sprawiał przykrości. Redaktor ponownie zdecydowanie oznajmiła dotychczas tajemną wiedzę, że „wolność słowa nie oznacza wolności do hejtowania”, w związku z czym trzeba stworzyć „bariery prawne dla uczestników dyskusji internetowych”. Dla uspokojenia tych, którym jeszcze w głowie pobrzmiewa pieśń przeszłości o swobodzie wypowiedzi, dziennikarka podkreśliła, że wbrew pozorom jej pomysł to – w jakiś magiczny sposób – „nie cenzura”, tylko „zasady”, a skoro tak, to nikt poza nieuznającymi żadnych norm nihilistami nie powinien mieć nic przeciwko.
Gdyby jednak kimś dalej targały wątpliwości co do zasadności pomysłu Gozdyry, to powinno je rozwiać spostrzeżenie, iż to wszystko w szczytnym celu, aby wyplenić z sieci paskudny „hejt”, szerzący się ponoć po naszym nienawistnym kraju niczym zaraza. W ostateczności jako tajna broń na nieprzekonanych w odwodzie pozostaje „argument” wzruszający nawet najtwardszych ciemiężycieli, jakoby „hejt niszczył społeczeństwa i mógł realnie zabić”. Co konkretnie aż tak rozsierdziło dziennikarkę, nie wiadomo, ale z przeglądu zamieszczanych wpisów pod programem z jej udziałem można wnioskować, że „hejtem” są krytyczne opinie na temat zdolności intelektualnych i umiejętności zawodowych żurnalistki. Gozdyra myli się także uznając, że „nikt nie musi mieć tzw. »grubej skóry«, by znosić czyjąś agresję i brak manier”, gdyż w rzeczywistości, jak bardzo byśmy nie potępiali niekulturalnych opinii, nikt kto nie ma „grubej skóry”, nie powinien wystawiać się na publiczne oceny.
Wolność słowa
Kilka lat temu, gdy rząd Prawa i Sprawiedliwości planował wprowadzenie podatku od reklam, czołowi nadawcy utworzyli wspólny front i przez jeden mroczny, zimowy dzień, powstrzymali się od aktywności, za co podobnież lwia część społeczeństwa była im wdzięczna. Tym razem w przypadku faktycznego zamachu na wolne media ze strony ABW potwierdzonego już prawomocnym orzeczeniem sądowym,zdecydowana większość nie była w stanie wydusić z siebie choćby słowa, ani stworzyć krótkiego artykułu. Brak zauważenia tak istotnego zdarzenia przestaje dziwić, kiedy zdamy sobie sprawę z tego, iż znaczna część dziennikarzy marzy o zaprowadzaniu cenzury, która w jakiś nadzwyczajny sposób wcale nie będzie zamordystycznym zamykaniem ust.
Nawet jeśli czołowe media odnotowują takie sprawy, jak wyrok Olszańskiego albo zatrzymanie 22-latka z Lądka-Zdroju, który w czasie powodzi zamieścił na lokalnej grupie w mediach społecznościowych wpis, mający rzekomo „wywołać fałszywy obraz sytuacji i przeszkadzać w prowadzeniu akcji ratowniczej”, to nie podnoszą się z ich powodu zasadne głosy oburzenia. Dziennikarze, którzy powinni stać w pierwszym szeregu na straży wolności słowa, nie spisali się także w przypadku wielu innych działań naszego duszącego wolność państwa i orzeczeń oznaczających zamykanie ust niepokornym obywatelom. Skoro bowiem nie zgadzali się z paskudną wypowiedzią tego czy owego krnąbrnego autochtona, to nie widzieli potrzeby stanięcia w jego obronie.
W ostateczności jednak odrzucenie zasady nienaruszalności wolności słowa, poza dającymi się w sposób logiczny dowieść kłamstwami, sprawia, iż jej przestrzeń jest coraz bardziej i bardziej ograniczona. A przecież, jak zauważył pisarz George Orwell, „jeśli wolność słowa w ogóle coś oznacza, to oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć”.