Jeśli nie możesz politycznie zniszczyć swojego przeciwnika w państwie, w którym jeszcze istnieje demokracja, to najlepszą metodą na pozbycie się go, jest wytoczenie mu różnych procesów, zwłaszcza takich, w których trudno powiedzieć, czy faktycznie doszło do złamania prawa. Przekonał się o tym Donald Trump, który straszy Europę pozostawieniem jej na pastwę Rosji. W odpowiedzi tzw. Deep State (odpowiednik naszego „układu”, ukrytej, faktycznej władzy), zwiększa wysiłki, żeby uniemożliwić mu raz na zawsze kandydowanie w wyborach prezydenckich.
Jednym ze środków do tego celu jest finansowe uderzenie w byłego prezydenta. Tak należy odczytywać gigantyczną, bo nałożoną tylko na jedną osobę karę w wysokości prawie 350 mln dolarów, jaką Trumpowi wymierzył sąd za sprawy finansowe. Jest to kara niewspółmiernie wysoka do zarzucanego przestępstwa.
Donald Trump, jak wiadomo, ma kilka procesów. Właśnie zapadł wyrok w jednym z nich. W Nowym Jorku polityk-biznesmen został uznany za winnego zawyżania swojego majątku o 3,6 mld USD w celu uzyskania lepszych warunków kredytowych. Trump miał kontynuować ten proceder przez 10 lat. Takie oskarżenie wniosła prokurator generalny Nowego Jorku Letitia James przeciwko byłemu prezydentowi oraz trójce jego dzieci: Donaldowi Jr., Ivance i Ericowi. Sąd przychylił się do zarzutów i skazał b. prezydenta na karę 354,9 mln dolarów. To astronomiczna kwota.
Dane aktu oskarżenia budzą wątpliwości, ponieważ jest trudno ocenić, jakie faktyczne dochody i zyski osiągali oskarżeni, zakładając, że rzeczywiście dopuścili się tych przestępstw. Prokurator wyliczyła, że rodzina Trumpa zarobiła na procederze ćwierć miliarda dolarów poprzez podawanie w ponad 200 przypadkach zawyżonych wartości nieruchomości należących do familii. Oskarżenie było oparte na szacunkach, ponieważ trudno dokładnie wycenić wartość posiadanych aktywów, zwłaszcza w sytuacji, gdy sprawozdania finansowe Trumpów zawierały klauzulę, że nie są oparte na wycenie audytowej. Jeszcze trudniej ocenić zyski, jakie miano osiągnąć z zarzucanego procederu, bo jak ocenić, w jakiej wysokości banki udzieliłyby kredytów i jakie byłoby ich oprocentowanie, gdyby wartość nieruchomości zabezpieczających te kredyty była niższa? Linia obrony była więc jasna. Prokurator generalnej stanu Nowy Jork zarzucono, że swoje oskarżenie oparła nie na faktach, ale na przypuszczeniach i że jako Demokratka, kieruje się politycznymi motywami. Donald nazwał proces „polowaniem na czarownice”.
Sąd jednak nie miał wątpliwości i do wyliczonej przez prokurator James kwoty 250 mln USD zysku dodał 100 mln USD kary oraz zakazał Donaldowi Trumpowi pełnienia kierowniczych funkcji w biznesie na okres 3 lat na terenie stanu Nowy Jork.
Donald Trump oczywiście zaprotestował i oświadczył, że złoży odwołanie do sądu wyższej instancji, powtarzając zarzut, że prokurator kierowała się polityczną zemstą.
Za grillowanie Trumpa należy uznać decyzję federalnego sądu apelacyjnego, który stwierdził, że byłemu prezydentowi nie przysługuje prezydencki immunitet w sprawie oskarżenia związanego z najściem demonstrantów na Kapitol w styczniu 2020 r., kiedy pełnił on jeszcze swoje funkcje prezydenckie.
Należy się spodziewać, że właśnie drogą procesów karnych amerykańska elita polityczna, czyli Demokraci i część wrogich Trumpowi Republikanów, a także część biznesu i tzw. służb, których Donald nazywa określeniem „Deep State”, będzie chciała zablokować mu powrót do Białego Domu. To z pewnością będzie najskuteczniejszy środek przeciw Trumpowi, którego szanse na objęcie prezydentury stają się coraz większe. Uważa się, że skazanie go, w którymś z jego procesów karnych, byłoby równoznaczne z jego wyborczą porażką, ponieważ według sondaży znaczna część republikańskiego elektoratu (od 30 do 40 proc.) oświadczyła, że wtedy na niego nie zagłosuje.
Imigranci i pieniądze
Tematyka prezydenckich wyborów w USA zazwyczaj w ogromnej większości koncentruje się na sprawach wewnętrznych. Obecne jednak bardzo poważnie jest ona powiązana ze sprawami międzynarodowymi. Furorę robi słowo Texit.
To wyrażenie stało modne nie tylko w Teksasie, ale też w świecie amerykańskiej polityki. Jak wiadomo, oznacza ono wyjście tego stanu z USA i ogłoszenie jego niepodległości. Texit nierozłącznie związany jest ze sprzeciwem władz tego stanu oraz jego mieszkańców wobec polityki imigracyjnej rządu prezydenta Josepha Bidena, która w największym stopniu dotyka właśnie Teksas, mający najdłuższą granicę z Meksykiem, ze wszystkich granicznych stanów USA na południowym Zachodzie. Biden już rok temu oświadczył, że zgadza się na legalną imigrację 30 tys. miesięcznie (!) obywateli państw, którzy cierpią pod rządami tyranii (Wenezuela, Kuba, Nikaragua, Haiti). Ta decyzja zwiększyła także napór nielegalnych imigrantów. W odpowiedzi na politykę Bidena gubernator Teksasu republikanin Greg Abbott nie tylko poddał ją zasadniczej krytyce, ale rozpoczął działania mające na celu powstrzymanie fali nielegalnych imigrantów.
Żeby zabezpieczyć granicę przed inwazją, Abbott rozpoczął budowanie zasieków oraz innych zapór na stanowych gruntach na Rio Grande i na gruntach prywatnych, uzyskując zgodę właścicieli. W ten sposób wdał się w kompetencyjny spór z federalnym rządem, do którego obowiązków należy ochrona granic. Rząd Bidena podjął decyzję, że Straż Graniczna ma te zasieki z drutu kolczastego przecinać w sytuacjach zagrażających zdrowiu i życiu nielegalnych imigrantów. Natomiast groteską jest to, co wyczyniają amerykańskie sądy. Teksas postanowił przekazać sprawę do sądu, wnosząc powództwo przeciw władzom federalnym. Sąd pierwszej instancji początkowo przyznał rację stanowi i zakazał niszczenia zapór, ale potem zmienił zdanie i przyznał rację rządowi federalnemu. Texas z kolei wniósł apelację i sąd apelacyjny przyznał rację stanowi. Rząd federalny odwołał się od tej decyzji do Sądu Najwyższego, który z kolei przyznał rację rządowi, zgadzając się na przywrócenie prawa do usuwania zapór władzom w Waszyngtonie, w tym przede wszystkim zasieków z drutu. Ciągła zmienność werdyktu podważa autorytet sądów. Ale to nie koniec tej historii. Gubernator Abbott zignorował sądowe postanowienie i stwierdził, że w żaden sposób nie dopuści do niszczenia swojej granicznej linii obronnej, ani też nie pozwoli na otwarcie granicy przez rząd federalny. Gubernator powołał się na art. 1 pkt 10 konstytucji USA, który według niego daje mu takie prawo: No State shall, without the Consent of Congress, … engage in War, unless actually invaded, or in such imminent Danger as will not admit of delay. (Żaden stan bez zgody Kongresu nie będzie angażował się w wojnę, chyba że zostanie faktycznie najechany lub znajdzie się w tak bezpośrednim niebezpieczeństwie, że nie można dopuścić do zwłoki).
Gubernator Abbott uznał imigracyjną falę, która w ilości ok. 300 tys. osób rocznie nielegalnie przekraczających granicę, za inwazję, o której mówi konstytucja, dającą prawo konkretnym stanom do obrony w sytuacji, gdy władze federalne nie są w stanie zareagować właściwie i szybko. Gubernator zupełnie nie reaguje na krytykę konstytucjonalistów twierdzących, że stan, owszem, może podejmować takie działania, ale jako pomocnicze, jako uzupełniające działania państwa, a ono nie uznaje obecnej rzeczywistości za inwazję, dodając, ze stan nie może zastępować państwa.
Abbott nie spoczął jednak na laurach. Ponieważ jest krytykowany głównie przez Demokratów rządzących m.in. w wielkich amerykańskich miastach, wynajął autobusy, które przewożą imigrantów z Teksasu do… wielkich miast! W takich aglomeracjach jak Baltimore, Boston, Chicago, Filadelfia, Nowy Jork, czy Waszyngton (dystrykt Columbia) burmistrzami są sami Demokraci, tam też jest ich baza wyborcza, tam też populacje w znacznej większości głosują na nich. Napływ dużych grup imigrantów liczonych nawet w dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy niezależnie od inicjatywy Abbotta sami rozprzestrzeniają się po całych USA, spowodował olbrzymie problemy dla władz miast związane z zagospodarowaniem nowych mieszkańców, którym trzeba dać nocleg, wyżywienie i inne środki do życia.
Narastający kryzys w końcu zmusił miejskie władze do działania. Eric Adams, burmistrz Nowego Jorku, nie wytrzymał i skrytykował rząd prezydenta Bidena za ten niekontrolowany napływ niechcianych ludzi. Adams powiedział, że do miasta przybyło ponad 100 tys. nielegalnych imigrantów, na których miasto mające 12 mld USD długu, wydaje rocznie co najmniej 1,5 mld USD (rozpatrzenie samych wniosków azylowych może trwać wiele miesięcy i do tego czasu ktoś tych ludzi musi utrzymywać).
Krytyka lokalnych przywódców demokratycznych, którzy popierali Bidena i zmienili zdanie w momencie, kiedy zderzyli się z rzeczywistością, przypomina pewną debatę, która miała miejsce kilka lat temu w polskiej telewizji. Pewna parlamentarzystka zdecydowanie broniła decyzji UE o relokacji imigrantów do Polski, która to decyzja została zablokowana przez ówczesny rząd. Kiedy prowadzący debatę powiedział jej, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przyjęła kilku imigrantów/uchodźców we własnym domu, to umilkła i przez pewien czas w studio panowało milczenie. Republikańscy liderzy nie odmówili sobie właśnie podobnego mechanizmu załatwienia sprawy, jaki proponował polski dziennikarz telewizyjny. Kilka autobusów z nielegalnymi imigrantami zostało wysłanych bezpośrednio do rezydencji wiceprezydent Kamali Harris. Jeszcze chyba bardziej uderzył w demokratyczny establishment gubernator Florydy Ron deSantis, który tych imigrantów wysłał samolotem na wyspę Martha’s Vineyard leżącą u wybrzeży stanu Massachusetts, znaną m.in. jako miejsce spotkań demokratycznych elit i popierającego ich biznesu.
Granica jako karta przetargowa
Wielki graniczny problem stał się kartą przetargową dla polityków z obu partii. Republikanie chcieliby, żeby rząd przeznaczył wielkie sumy na budowę ochrony na południowej granicy przed zalewem ludzi napierających z Meksyku. Biden tego nie chce. Jak wiadomo, podczas kampanii wyborczej w 2019 r. ostro krytykował on budowę muru na granicy z sąsiadem, która była priorytetowym projektem Donalda Trumpa. Teraz niezmiernie trudno jest mu wycofać się ze swojego stanowiska. Prezydent znalazł się w pułapce. Z jednej strony traci poparcie, m.in. właśnie z powodu niedostatecznej ochrony granic, a z drugiej tzw. progresywna lewica Partii Demokratycznej krytykuje go za niedostateczne sprzeciwianie się pomysłom zupełnego blokowania granic przedstawianym przez Republikanów. Ci ostatni uzależnili akceptowanie pakietu pomocy dla Izraela, Tajwanu i Ukrainy właśnie od rozwiązania omawianego problemu. W końcu zawarto porozumienie na kwotę 95 mld USD pomocy dla wymienionych państw i Senat przegłosował tę ustawę, ale Spiker Izby Reprezentantów, Republikanin Mike Johnson, działając zapewne pod wpływem trumpistów i samego Trumpa, który bezwzględnie skrytykował ten projekt ustawy, stwierdził, że nie podda go pod głosowanie i ostatecznie stwierdził, że jeśli będzie on głosowany, to rekomenduje republikańskim członkom Izby Reprezentantów odrzucenie go.
Dlaczego Trump zareagował tak gniewnie na porozumienie, które zakłada też zwiększenie środków w celu uszczelniania granic? Trump gra na niezadowoleniu obywateli, którzy – jeśli można wierzyć sondażom – w większości 2/3 obwiniają administrację Bidena i samego prezydenta za kryzys imigracyjny. Zwiększenie ochrony granic spowoduje spadek krytyki Bidena, a tym samym w jakimś stopniu osłabi szansę Trumpa. Prorosyjskiemu Trumpowi zdecydowanie nie podoba się również przeznaczenie pieniędzy dla Ukrainy, które w tym porozumieniu są szacowane na 60 mld USD. A dlaczego Trump jest prorosyjski? To już temat na inny artykuł…