Po wypowiedzi byłego prezydenta USA Donalda Trumpa, który zagroził wycofaniem w przyszłości amerykańskiej ochrony militarnej tym państwom-członkom sojuszu NATO, które nadal ociągają się ze zwiększaniem swoich wydatków na cele wojskowe, 12 lutego w Niemczech rozpoczęto dyskusję o potrzebie posiadania przez władze Unii Europejskiej własnej broni atomowej.
Dzień wcześniej kandydat na prezydenta USA Donald Trump zagroził, że w razie jego ponownego wyboru na ten urząd nie każdy kraj-członek NATO uzyska amerykańskie wsparcie militarne w razie zagrożenia jego bezpieczeństwa. Bo jeśli ktoś sam niewystarczająco inwestuje we własną obronę, ten niekoniecznie będzie miał zapewnioną wojskową obronę swojego kraju [przez USA], ostrzegł Trump. Słusznie!
W związku z tym, kilkunastu wstrząśniętych wypowiedzią Trumpa polityków SPD, CDU i FDP, zaraz wezwało do debaty na temat wielkiego „zagrożenia” (tzn. chyba przede wszystkim zagrożenia głównie dla „socjalnego”, imigracyjnego i „klimatycznego” budżetu RFN). Zaczęła się dyskusja: Czy w obliczu groźby braku w przyszłości atomowej i militarnej ochrony ze strony władz USA „Europa” koniecznie potrzebuje własnej broni atomowej, czy może niekoniecznie? Przewodnicząca grupie posłów SPD w parlamencie UE Katarina Barley oraz były szef SPD Sigmar Gabriel, opowiedzieli się stanowczo za „pilną debatą w sprawie wspólnych europejskich środków odstraszania Rosji”. Barley stwierdziła przy tym wyraźnie, że Unia Europejska powinna rozważyć zakup własnej broni jądrowej. A federalny minister finansów i szef demoliberalnej FDP Christian Lindner poparł rozważenie wspólnej [z Francją] broni atomowej. Poparł także dyskusję o ostatniej ofercie prezydenta republiki francuskiej w tej kwestii – w specjalnym tekście zamieszczonym w dzienniku „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (prezydent Macron 12 lutego zapowiedział, że Francja „byłaby gotowa użyczyć całej Europie” swoich możliwości nuklearnych i potencjału, tak aby stały się częścią „europejskiego planu bezpieczeństwa”). Min. Lindner opowiedział się za ściślejszą współpracą w tej dziedzinie z europejskimi mocarstwami nuklearnymi, tj. z Francją i Wielką Brytanią.
Jednak zaraz okazało się, że w SPD i FDP zdania w tej kwestii są podzielone, bo np. posłanka Maria Strack-Zimmermann z FDP uznała, że Niemcom „wystarczy obecne porozumienie z USA o współdzieleniu obrony nuklearnej”. Bo choć Niemcy nie mają własnej broni atomowej, to jednak w razie wojny w ramach (obowiązującego od lat) porozumienia z USA niemieckie samoloty wojskowe ponoć mogłyby dysponować amerykańską bronią jądrową – tą stacjonującą w Niemczech. Sam kanclerz Olaf Scholz też wypowiadał się w tej sprawie sceptycznie – już w końcu stycznia i w lutym. Jego zdaniem, obowiązujące od lat porozumienie RFN z USA w sprawie amerykańskiej broni jądrowej obecnej na terytorium zachodnich Niemiec od lat 50. jest nadal „bardziej realistyczną ścieżką” niż jakieś projekty „wspólnej europejskiej” broni atomowej. Więc „nie wiem, czego dotyczy ta dzisiejsza dyskusja” – powiedział szef rządu RFN w rozmowie z tygodnikiem „Die Zeit”. Także federalny minister obrony Borys Pistorius z SPD zademonstrował wyraźny sceptycyzm i ponoć nawet irytację z powodu żądań „poważnej debaty” w tej kwestii – ze strony jego ww. i innych partyjnych towarzyszy. Nie podoba mu się też pomysł prowadzenia rozmów o europejskiej broni atomowej przed kamerami i mikrofonami niemieckich telewizji i rozgłośni. W rozmowie w TV ARD minister Pistorius powiedział między innymi, że „teraz nie ma żadnego powodu, żeby dyskutować o nuklearnej tarczy ochronnej”.
W niemieckiej prasie niektórzy komentatorzy i publicyści podkreślali po tych i innych wypowiedziach rządzących lewicowych i demo-liberalnych polityków, że projektowanie wyposażenia władz UE w broń atomową jest obecnie całkowitą iluzją i utopią. Np. 66-letni dr Karl-Heinz Kamp z Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej powiedział redakcji „Deutsche Welle”, że mówienie dziś o tym, że Unia Europejska może być jakimś „mocarstwem atomowym” to „całkowita iluzja”. Bo przecież do tej pory „Unia nie jest nawet mocarstwem militarnym, nie ma nawet wspólnych sił zbrojnych” ani „wspólnego rządu”. A „to wszystko byłoby warunkiem niezbędnym, żeby Europa mogła stać się mocarstwem nuklearnym. Musielibyśmy mieć prezydenta, czyli szefa, który by decydował o tej broni atomowej. Dopóki tego wszystkiego nie mamy, wszelkie takie rozważania są całkowicie iluzoryczne”, stwierdził politolog Kamp. Richtig! Przypomniał też, że wspólna europejska obrona militarna i atomowa nie powstanie w dającej się przewidzieć przyszłości także dlatego, że „kraje wschodnioeuropejskie wcale jej nie chcą”. Tak jest! Na szczęście (jeszcze) jej nie chcą.
Komentator dość konserwatywnego dziennika „Münchner Merkur” tak to wszystko podsumował: „Ta słowna atomowa bomba Trumpa wywołała w Niemczech mocno spóźnioną debatę na temat europejskiej tarczy nuklearnej. Miejmy nadzieję, że to będzie szok zbawczy. Bo Europa będzie musiała w przyszłości sama zadbać o własne bezpieczeństwo – całkiem niezależnie od Trumpa i USA, ponieważ wielki brat z USA jest już zmęczony swoją rolą policjanta świata i potrzebuje swoich sił w Azji. A oferty w tej sprawie ze strony władz Francji, mocarstwa nuklearnego, zawsze natrafiały w Berlinie na głuche uszy […]”. W związku z tym „specjalny wspólny fundusz (wszystkich państw UE) na cele militarne, w wysokości około 300 miliardów euro, proponowany przez polityka CDU Rodericha Kiesewettera, byłby dobrym sygnałem dla Kremla”.
Na szczęście droga do realizacji tego kolejnego przymusowego i ogromnego funduszu władz UE wydaje się jeszcze bardzo daleka.
Kanclerz Scholz wzywa kraje UE do zwiększenia pomocy dla Kijowa
Póki co, o wiele ważniejsze dla Polski czy Węgier niż ta „atomowa” gadanina niemieckich polityków i komentatorów wydaje się to, że rząd RFN po kolejnej w ciągu roku wizycie kanclerza Scholza w Waszyngtonie (8-9 lutego) już pogania swoich „partnerów” z UE do kolejnego wielkiego zwiększenia pomocy wojskowej i finansowej dla kijowskiej Ukrainy (kijowskiej, bo przecież na wielkim obszarze przedwojennej Ukrainy różnych władz i regionalnych administracji jest już więcej niż ta jedna w Kijowie). Najwyraźniej skrajnie lewicowe, już niemal komunistyczne władze USA, mocno przycisnęły w tej sprawie lewicowy rząd Niemiec. Bo już 8 dni po powrocie z Waszyngtonu szef rządu RFN, otwierając drugi dzień obrad dorocznej Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium (18 lutego), usilnie apelował do innych państw UE o to, żeby każdy kraj Europy pomagał (kijowskiej) Ukrainie znacznie więcej niż dotychczas. Kanclerz Scholz zaapelował o znaczne zwiększenie wojskowej i finansowej pomocy dla Ukraińców z Kijowa i okolic, tak żeby ta pomoc osiągnęła w sumie „przynajmniej taki sam poziom jak dotychczasowa pomoc USA” – choć oczywiście proporcjonalnie do potencjału ludnościowego i gospodarczego danego kraju UE w porównaniu z potencjałem USA. – Każdy europejski kraj powinien tu podjąć wysiłek co najmniej porównywalny – powiedział Scholz. Wunderbar! Przypomniał także, że w tym roku Niemcy „prawie podwoiły” wielkość swej pomocy dla rządzących w Kijowie, bo przeznaczyły na ten cel ponad 7 miliardów euro. A na kolejne dwa lata rząd RFN już obiecał rządzącym w Kijowie mocno podejrzanym osobnikom i skorumpowanym urzędnikom kolejne wsparcie – o wartości aż 6 miliardów euro. Scholz podkreślił przy tym, że chciałby, żeby „podobne decyzje zapadły we wszystkich pozostałych stolicach UE”. Super!
Być może przed tym przemówieniem kanclerz nie zapoznał się z wynikami interesującego sondażu opinii – przeprowadzonego przez Instytut Forsa dla stacji RTL/ntv w dniach 13-14 lutego. Okazało się bowiem, że aż 64 proc. ankietowanych obywateli RFN już nie wierzyło w to, że kijowska Ukraina jest jeszcze w stanie wygrać wojnę z Rosją – pomimo wciąż trwającej ogromnej finansowej i sprzętowej pomocy państw-członków NATO, w tym Niemiec, Francji i Polski. W zwycięstwo wojsk ukraińskich nadal wierzyło 28 proc. ankietowanych, z czego prawie połowę (49 proc.) stanowili jednak zwolennicy euro-komunistycznych i mocno oszołomskich Zielonych.
Coraz więcej bankructw i upadków firm
Tymczasem niemiecka i euro-kołchozowa rzeczywistość skrzeczy i protestuje. Po kilkutygodniowych protestach rolników, przewoźników, kolejarzy i innych grup zawodowych, 20 lutego zaczęły się wielkie strajki personelu naziemnego z transportu lotniczego. A 16 lutego okazało się, że w styczniu znów wzrosła w Niemczech liczba bankructw firm, a w roku 2023 zaprzestało swej działalności znacząco więcej firm niż rok wcześniej. Federalny Urząd Statystyczny podał, że liczba wniosków o upadłość złożonych w sądach administracyjnych wzrosła aż o 26,2 proc. w porównaniu ze styczniem 2023 r. Ostateczna liczba bankructw firm będzie znana zapewne dopiero w maju, ponieważ dopiero po zakończeniu postępowania sądowego upadłość jest ujmowana w statystykach. W lutym br. najnowsze dane ostateczne dotyczyły listopada 2023 r. W owym miesiącu odnotowano w Niemczech 1513 upadłości przedsiębiorstw – o 15,3 proc. więcej niż w analogicznym miesiącu poprzedniego roku. A w ciągu jedenastu miesięcy 2023 r., tj. od stycznia do listopada, liczba bankructw firm wzrosła o około 23 proc. – do ponad 16 tysięcy. Jeszcze ważniejsze jest to, że w całym roku 2023 całkowicie zaprzestało swojej działalności aż ponad 96 600 firm „istotnych dla gospodarki”. To o 7,9 proc. więcej niż rok wcześniej. Sytuacja jest ponoć szczególnie trudna w energochłonnych gałęziach przemysłu, w tym przemysłu chemicznego, a także w budownictwie (wg DPA). Oto skutki radosnej polityki „klimatycznej”, energetycznej, podatkowej, socjalnej i imigracyjnej euro-komunistycznych władz UE i lewicowych władz RFN. Sehr dumm und demokratisch!
Richtig!