Strona głównaMagazynNiemieckie straszenie wojną

Niemieckie straszenie wojną

-

- Reklama -

Niemiecki brukowiec „Bild” opublikował ostatnio artykuł zatytułowany „Polska przygotowuje się do wojny”, który odbił się w polskich mediach dużym rezonansem. Bo skoro Niemcy piszą, że Polska szykuje się do wojny z Rosją, to muszą coś wiedzieć; bo „Niemcy są poważni” etc. Każdy, kto tak twierdzi, dowodzi jedynie, że nie miał w ręku ani wersji drukowanej tej gazetki, ani nigdy nie był na jej stronie internetowej. Brukowiec szukający sensacji i tyle. Inna sprawa, że media mainstreamowe w Polsce i na Zachodzie rzeczywiście coś często ostatnio, i to coraz częściej, przebąkują o zbliżającej się wojnie NATO-Rosja, a wtórują im zachodni politycy, szczególnie niemieccy i do Niemiec zbliżeni. O co więc chodzi?

Prawdę mówiąc, nie wierzę, że grozi nam wojna z Rosją. Wystarczy wziąć do ręki którąkolwiek z prac poświęconych polityce mocarstw Johna Mearsheimera. Bezustannie pojawia się w nich skrót MAD, pochodzący od angielskiego pojęcia Mutual Assured Destruction (Wzajemne Pewne Zniszczenie). MAD oznacza wybuch wojny konwencjonalnej pomiędzy supermocarstwami atomowymi, która łatwo może przerodzić się w wojnę nuklearną, uwieńczoną najpewniej Wzajemnym Pewnym Zniszczeniem całej planety. W okresie Zimnej Wojny Stany Zjednoczone i Związek Radziecki nigdy nie toczyły bezpośrednio wojny między sobą ani z państwami pozostającymi z nimi w sojuszu obronnym, czyli ZSRR z NATO, a Amerykanie z Układem Warszawskim. Strona przegrywająca konflikt konwencjonalny, zagrożona, mogłaby bowiem zdecydować się użyć broni jądrowej, a to skończyłoby się MAD-em. Dlatego Moskwa i Waszyngton chętnie toczyły, za pośrednictwem państw trzecich, tzw. wojny zastępcze – w Korei, Wietnamie, Laosie, Kambodży, Angoli, Mozambiku, Rodezji i w stu innych miejscach. Ale nigdy tak, aby żołnierz amerykański i radziecki czy też natowski i warszawski strzelali do siebie!

- Reklama -

Zasada obawy przed MAD-em nie zmieniła się dziś ani na jotę. Władimir Putin sam niedawno przyznał, że armia Federacji Rosyjskiej jest słabsza od armii NATO, co oznacza, że w razie ewentualnego konfliktu konwencjonalnego Rosja wcześniej czy później znalazłaby się pod ścianą, a zgodnie z własną doktryną obronną mogłaby użyć broni jądrowej do obrony swojego macierzystego terytorium. A to grozi MAD-em. Waszyngton to wie i dlatego nigdy nie zaatakuje militarnie Rosji wprost. Moskwa to wie, dlatego pierwsza sama nie zaatakuje państwa należącego do NATO. Dlatego też Putin zaatakował Ukrainę: gdy oficjalnie zgłosiła chęć wstąpienia do NATO na konferencji bezpieczeństwa w Monachium w styczniu 2022, roku to miesiąc później wjechały rosyjskie czołgi – mogły to zrobić, gdyż Kijów jeszcze w NATO nie był, a więc groźba eskalacji konfliktu do wojny nuklearnej była nikła. Putin wiedział, że gdy jego wojska wjadą na Ukrainę, to z obawy przed eskalacją wojny konwencjonalnej do nuklearnej, nie wjadą tam żołnierze NATO. Z tego też powodu musiałby zwariować, aby zaatakować Polskę, ryzykując MAD. Dlatego też – tutaj nie zgadzam się ze środowiskiem dr. Leszka Sykulskiego – nie wierzę, aby ktoś wysłał polskich żołnierzy na wojnę z Rosją. Jako państwo należące do NATO moglibyśmy wywołać MAD, o czym dobrze wiedzą w Waszyngtonie. Stąd też jeden z angielskich ekspertów (podżegaczy wojennych) zaproponował niedawno, aby Polska zrzekła się prawa do użycia art. 5 NATO, a wtedy mogłaby wysłać swoje wojska z odsieczą Ukrainie. Ale nawet nasi politycy nie są aż tak ukrainofilscy, aby być tak szalonymi!

Skąd więc bierze się zmasowana polityczno-medialna kampania straszenia nas wojną z Rosją za dwa, trzy, góra za dziesięć lat? Kampania ta jest w interesie Niemiec, które postanowiły rosyjską agresję na Ukrainę wykorzystać do kampanii mającej na celu przekształcenie Unii Europejskiej z konfederacji państw w państwo federalne. Co jedno ma wspólnego z drugim?

Państwa Europy Wschodniej generalnie są mniej lub bardziej sceptyczne co do planów federalizacji UE. Najgłośniej wyrażają to obecnie Słowacja i Węgry, ale niechęć widać też w Czechach, a programu tego w Parlamencie Europejskim nie poparli nawet europosłowie KO. Olaf Scholz i niemieckie elity polityczne uznały, że skoro „wschodniacy” nie chcą po dobroci, to trzeba ich albo przekupić funduszami unijnymi (Donald Tusk), albo postraszyć ich odebraniem (Węgry Orbána), albo przestraszyć wszystkich wizją bliskiej wojny z Rosją Putina. Logika argumentacji jest przy tym bardzo prosta i łatwa do rozszyfrowania. Wyliczmy ją w punktach:

  1. Po pokonaniu zbrojnym Ukrainy za dwa do dziesięciu lat Rosja zaatakuje swoje byłe protektoraty w Europie Wschodniej, zaczynając od Łotwy i Estonii (z powodu prześladowanej mniejszości rosyjskiej, liczącej 1/3 ludności), potem przejdzie do przebicia się przez Litwę lub przesmyk suwalski, aby mieć połączenie z Królewcem, a w końcu – przy bierności NATO, szczególnie gdyby Donald Trump miał wygrać wybory prezydenckie w USA – zrealizuje zbrojnie postulaty tzw. ultimatum Ławrowa.
  2. Unia Europejska, mająca 27 armii narodowych, nie będzie zdolna temu zbrojnie zapobiec. Aby móc to uczynić, szczególnie w sytuacji zwrotu izolacjonistycznego w USA, musi utworzyć zintegrowaną armię europejską i tzw. wspólną politykę obronną, a to wymaga stworzenia wspólnej unijnej polityki zagranicznej.
  3. Wspólna obronność europejska i polityka zagraniczna będzie fikcją, dopóki w Radzie UE istnieje prawo weta państw narodowych. Armia unijna nie może działać, gdy choć jedno z państw – np. wstrętne Orbánowskie Węgry – może zawetować decyzje całości i np. zablokować użycie armii europejskiej w obronie Estonii.
  4. Należy więc znieść prawo weta narodowego w Radzie UE, aby stworzyć wspólną politykę zagraniczną, obronną i armię europejską. Czyli trzeba UE przekształcić w państwo federalne, a wtedy wspólna armia europejska – pod niemieckojęzycznym dowództwem – zapewni Europie pokój, skutecznie odstraszając Putina od pomysłu wywołania wojny.

Innymi słowy: chcąc obronić się przed Rosją, musimy stać się prowincją Imperium Germanicum.

Najnowsze