Polski wywiad próbował zwerbować do niejawnej współpracy białoruskiego dyplomatę. Jednak nieudolnie prowadzona gra doprowadziła do kompromitującej wpadki i dyplomatycznej gry strony białoruskiej.
100 tysięcy euro – taką kwotę dwaj oficerowie polskiego wywiadu zaproponowali białoruskiemu dyplomacie jako wynagrodzenie za niejawną współpracę. Czyli za przekazywanie tajnych informacji polskim specsłużbom. Rzecz działa się w tym roku (nie wiadomo dokładnie kiedy) w hotelu w Kiszyniowie – stolicy Mołdawii.
Dwaj oficerowie Agencji Wywiadu, sami udający dyplomatów, spotkali się tam z białoruskim dyplomatą, aby porozmawiać. Niepisaną regułą takich spotkań jest to, że wszyscy jego uczestnicy wręczają sobie prezenty, aby zrobić dobry klimat do rozmów. Jednak Polak ni stąd ni zowąd nagle stwierdził, że zapomniał prezentu i poprosił białoruskiego rozmówcę, aby poszedł z nim do pokoju hotelowego. Tam pokazał mu tysiąc banknotów po 100 euro każdy i wprost zaproponował współpracę. Czyli wynoszenie tajemnic białoruskiego państwa polskiemu wywiadowi.
Wielka prowokacja
O tym, jak dalej przebiegało spotkanie, białoruski dyplomata opowiedział Ewgienijowi Gorinowi – dziennikarzowi białoruskiego portalu news.by. „Wołodia, co by się stało, gdybym chciał zaproponować ci pracę? – zapytał Polak. – Ty mnie?” – nie dowierzał Białorusin. Polak: „Tak. Zajrzyj do mojej torby, Wołodia. Pokażę ci ją, żebyś nie pomyślał, że cię oszukuję. Nie chciałem tego robić. Wołodia, 100 tys. euro”. Dalej dyplomata Białorusi relacjonował: „Marcin wyjął pieniądze i położył na stole. Były w worku próżniowym. Oczywiście są widoczne. Banknoty o nominale 100 euro. 100 tysięcy euro”.
Wspomnianym „Marcinem” był Marcin Grabowicz – oficer Agencji Wywiadu występujący pod przykryciem dyplomaty. Jak wynika z informacji białoruskiego portalu, urodził się w Słupsku w 1971 roku, a w latach 90. rozpoczął pracę w ówczesnym Urzędzie Ochrony Państwa jako specjalista od Rosji, Ukrainy i Białorusi. Po podziale UOP na ABW i AW, wstąpił do tej drugiej instytucji. O jego biografii czytamy dalej: „Ukończył szkolenie bojowe w Izraelu. Pracował pod przykryciem w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Jednostce Bezpieczeństwa Dyplomatycznego. Kierował rezydenturą regionalną na Litwie i Łotwie. Od końca 2021 roku do dziś – oficjalny przedstawiciel Polskiej Agencji Wywiadu w Ukrainie. Posiada stopień wojskowy pułkownika”. Skąd portal białoruski mógł mieć tak szczegółowe informacje o biografii polskiego oficera? Odpowiedź jest jedna: mógł je otrzymać wyłącznie od służb specjalnych, czyli od białoruskiego KGB.
Prawdziwość informacji służb specjalnych Łukaszenki potwierdziliśmy w kilku źródłach związanych ze służbami specjalnymi. Rzeczywiście, wszystko się zgadza. Nazwisko oficera jest prawdziwe, podobnie jak przebieg jego służby. Tyle że nazwiska oficerów wywiadu są ściśle tajne, tak jak ich biografie – skrywane w teczkach personalnych, do których dostęp ma bardzo wąskie grono osób. Wyjeżdżając na misje, polscy szpiedzy korzystają z fałszywych paszportów (tzw. „dokumentów legalizacyjnych”) wystawionych na inne nazwiska. Chodzi o to, by nigdy nie dało się ich rozpoznać. Jednak nazwisko Grabowicza – ujawnione na białoruskim portalu – przedostało się do polskiej opinii publicznej. Świadczy to, że białoruskie KGB profesjonalnie spenetrowało polskie służby i ustaliło całe zawodowe życie Grabowicza. A to oznacza, że w starciu z profesjonalistami z KGB Agencja Wywiadu poniosła wizerunkową i operacyjną porażkę.
Nieudana akcja
Próba werbunku nie powiodła się. Niewymieniony z nazwiska białoruski dyplomata nie zgodził się na współpracę z polskim wywiadem, a o całej sprawie opowiedział służbom specjalnym swojego kraju. Zapewne nie bez ich zgody (i inspiracji) zgodził się też na otwartą, szczerą rozmowę z dziennikarzem portalu news.by. Jednak relacja zawierała coś szokującego: nagranie rozmowy wykonane przez Białorusina telefonem komórkowym. Słychać na nim głosy polskich szpiegów. Widać również ich twarze.
Reakcja Mińska
Jako pierwszy na nieudaną akcję polskich służb zareagował Konstantin Byczok – naczelnik Wydziału Śledczego białoruskiego KGB. „Jest to kolejna próba zatuszowania przez polskie służby bezpieczeństwa własnego nieprofesjonalizmu na tle szeregu głośnych wpadek ich agentów na terytorium Republiki Białoruś – powiedział Byczok w rozmowie z portalem. – Rekrutacja służącego dyplomaty jest rażącym przypadkiem. Dlatego na pewno nastąpi odpowiednia reakcja strony białoruskiej. A biorąc pod uwagę fakt, że działania polskich oficerów wywiadu zawierają znamiona przestępstwa przeciwko państwu, zostaną one poddane pryncypialnej ocenie prawnej przez Wydział Śledczy KGB”.
W sukurs przyszedł mu rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych – Anatolij Glaz. „Z punktu widzenia prawa zarówno krajowego, jak i międzynarodowego, jest to skandaliczny incydent” – powiedział Glaz w wywiadzie dla wspomnianego portalu. – „Naruszono cały szereg przepisów krajowych. Naruszono również szereg przepisów międzynarodowych. Bezpośrednio naruszono normy Konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych i konsularnych. Próba wywarcia presji lub zwerbowania dyplomaty, wierzcie mi, i to tak bezczelna i rażąca, wykracza nawet poza granice prawa i zasady przyzwoitości normalnej cywilizowanej komunikacji międzypaństwowej. To nie może pozostać bez reakcji. Z naszej strony przygotowaliśmy już odpowiednią notę do strony polskiej. Wierzę, że w ślad za nią pójdzie szereg innych kroków, które poważnie rozważamy. Cała odpowiedzialność za konsekwencje takich działań spoczywa na stronie polskiej”.
Trudna prawda
Następnego dnia do białoruskiego MSZ został wezwany charge d’affaires polskiej ambasady. Wręczono mu notę dyplomatyczną. Jej treść nie jest znana. Można się jednak domyślać, że rząd w Mińsku wyraził oburzenie z powodu całego incydentu i zażądał wyjaśnienia sprawy. Polski urzędnik powiedział tylko dziennikarzom, że sprawę przekaże do Warszawy. Tyle płaszczyzna dyplomatyczna. A jak ocenić całą sprawę?
Zdaniem emerytowanego funkcjonariusza służb specjalnych PRL, historia ta wygląda jak profesjonalnie przygotowana gra, którą kontrolowała jednak strona białoruska, a nie polska. „Jeśli była to prowokacja, to dużą nieostrożnością było jej ulec w tak głupi sposób, jeśli głupota – to aż się prosiła o prowokację. Zdjęcia przedstawione przez stronę białoruską sugerują profesjonalny podgląd, a nie telefon komórkowy. Ale to tylko wrażenie – mówi emerytowany oficer Służby Bezpieczeństwa. – Nieodpartym pozostaje fakt, że obaj panowie będą musieli się przebranżowić”.
Były oficer Agencji Wywiadu (ponad 20 lat pracy w służbach) mówi wprost: „Jeśli wywiad decyduje się podjąć ryzykowną próbę zwerbowania dyplomaty obcego państwa, zwłaszcza z państwa tzw. wysokiego ryzyka, to powinien zrobić to raczej »pod obcą flagą«, czyli udając przedstawicieli innej służby niż bezpośrednio. Nasz wywiad powinien więc stworzyć pozór, iż Białorusina werbują np. Anglicy, Francuzi, Niemcy albo Czesi, ale w żadnym wypadku Polacy. Wtedy, w razie wpadki, można byłoby się wyprzeć wszystkiego. Otwarte przyznanie się, że chodzi o wywiad polski, dało stronie białoruskiej świetny materiał do antypolskiej propagandy”.
Zdaniem kilkunastu funkcjonariuszy służb specjalnych (byłych lub obecnych) mamy do czynienia ze spektakularną wpadką polskiego wywiadu. A przebieg całego zdarzenia wskazuje na to, że prowokację od początku kontrolował białoruski kontrwywiad. „Niefrasobliwy Polak nawet nie zadbał o to, aby jego białoruski rozmówca nie zabrał ze sobą na to kluczowe spotkanie telefonu komórkowego – mówi nam wysoki rangą oficer specsłużb. – A wystarczyło tylko dyskretnie go przeszukać”. Skąd białoruski kontrwywiad mógł się dowiedzieć o planowanej prowokacji? „Dyplomata mógł wcześniej wyczuć pismo nosem i zorientować się, że zaproszenie na spotkanie do Kiszyniowa służy tak naprawdę celom werbunkowym – mówi jeden z naszych rozmówców. – Wówczas miał obowiązek powiadomić kontrwywiad KGB, a oni już dalej zaaranżowali całą sytuację”.
Złe skutki
Strona białoruska wykorzystała całą sprawę profesjonalnie. Stworzyła tzw. „incydent dyplomatyczny”, czyli sytuację, w której jedno państwo oskarża drugie o naruszenie zasad współpracy międzynarodowej. Strona polska będzie się musiała tłumaczyć, co źle wpłynie na wizerunek naszego kraju za granicą. Da też możliwość stronie białoruskiej formułowania roszczeń w stosunku do warszawskiego rządu. Stanie się też orężem dla propagandy w Mińsku przeciwko naszemu krajowi. Wszystkich tych problemów można byłoby uniknąć, gdyby asy naszego wywiadu profesjonalnie przeprowadziły całą operację. A przede wszystkim, gdyby się nie przyznały, jaką służbę naprawdę reprezentują.