To nie Paryż, proszę Państwa, nie ma tu płonących samochodów na obrzeżach podmiejskich dróg, a dzieci same chodzą do szkoły lub same jeżdżą tam autobusami. Rodzic nie drży, że coś im się stanie w drodze albo w klasie. Miasto zwane Reweln, Rewalia, Rewel czy też Lydanise, to miasto bezpieczne, nawet nocną porą, gdy korci wracać z portu na piechotę, dokąd przypływamy promem z Finlandii. Tu otwarcie mówi się o tym, kto się boi, a kto się zbroi, kto popełnia zło, a kto jest człowiekiem prawym. Piętnuje się krzywdzicieli rodzin oraz otacza przybysza gościnnością przypominającą polską gościnność sprzed trzydziestu lat.
Rewel bezpieczniejszy niż Lutetia Parisiorum
Nawet nocą miasto, które od 1918 roku znane jest tako Tallin, bawi się w atmosferze bezpieczeństwa. A działo się tu, działo! – powtarza Stary Mads (prosi, abym i w tekście tak go uwieczniła), który może i ma lat 92, ale jednocześnie posiada posturę młodego żołnierza i poczucie humoru 20-latka; czeka on na mnie, gdy zbiegam z pamiętających późne średniowiecze schodów. I działo się, gdy w 2009 roku na Vabaduse väljak (czyli na Placu Wolności – przyp. MMC) odsłonięto pomnik ku czci zwycięstwa w wojnie o niepodległość Estonii w latach 1918-1920. Do opowieści po francusku Mads wtrąca estońskie słowa, a gdy się zapomni – zdarza mu się mówić nawet bukwami. Zwłaszcza gdy mu się ZSRR „na łzawo” przypomni. Ten sam Mads – choć luteranin – stosuje „niepoprawny” churching: można go spotkać i w tutejszym soborze św. Aleksandra Newskiego – katedrze Estońskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego, jak i w gotyckiej katedrze Najświętszej Marii Panny klęczącego przed nagrobkiem szwedzkiego gubernatora Estonii Pontusa de la Gardie z 1585 roku. Czasem Stary Mads przysiądzie w kościele św. Michała, zamienionego na cerkiew prawosławną w 1716 roku. Wiedzę o architekturze i sztuce ma iście encyklopedyczną, a lotność umysłu i pamięci godną profesora filozofii. Takiego rozmówcy francuskojęzycznego nie spotkałam i nie spotkam już w Polsce, a języki tworzą w Tallinie sploty tradycyjnych tkanin. W średniowieczu byłoby tu czym handlować, i to z jakim skutkiem!
Tallin bawi się!
Przez półprzymknięte okna, osadzone w ponad półmetrowych murach pamiętających późne średniowiecze, dobiega coraz głośniejszy uliczny gwar. Nawet z pierwszego piętra widać przechadzającego się niespiesznie człowieka-szachownicę. To nie tylko kwestia stroju, ale napisu w ojczystym języku na długim kiju, który dotyka prawie moich okien. Można przetłumaczyć go tak: „Kto ze mną wygra, będzie żył dwa dni dłużej, niż mu to pisane”. Człowiek-szachownica mija znieruchomiałego arlekina w weneckiej masce – choć jesteśmy przecież na północy Europy. Ulica Vene i odchodzące od niej zaułki są częścią niezwykłego teatru, w którym za chwilę pojawi się wyrośnięta dziewoja w stroju Czerwonego Kapturka, by rozdawać ulotki zachęcające turystów do zwiedzenia tutejszego muzeum tortur. I nie jest to bynajmniej uliczna inscenizacja „łotrzykowskiej krainy” według powieści „Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu” Victora Hugo czy zaczyn ulicznych pląsów podczas święta przebierańców na wzór epok minionych. Żaden Quasimodo nie oniemieje na widok Esmeraldy, bo tu w Tallinie toczy się (pozornie) spokojne życie. Niespieszny egoizm, fantazyjny materializm, zamglona pamięć genetyczna. Tylko tacy ludzie jak Mads snują jeszcze żywą opowieść historyczną, ale młode pokolenie przedkłada dobrze przyrządzone mięsiwo z jelenia nad opowieść o bohaterach rodzinnych minionych wojen.
Swastyka w sklepie
W ekskluzywnym butiku nieopodal gotyckiego ratusza i Domu Wielkiej Gildii św. Olafa porozumiewam się bukwami, a obsługa uwija się jak w ukropie – na zakupy przyjeżdżają tu zaś mieszkanki Petersburga. W aptece nieopodal placu głównego, której skrzydło stanowi ekspozycja muzealna – rarytas dla muzealników oraz farmaceutów: pacjenci najczęściej komunikują się po angielsku zaskoczeni dbałością o precyzję otrzymanej informacji i znośnymi cenami lekarstw. Nieopodal tej muzealnej apteki jest wejście do desy (kryptonim „sklep z pamiątkami”) – dla kontroli skarbowo-policyjnej napis bukwami, po niemiecku, fińsku, estońsku: to, co Państwo tutaj widzą, jest jedynie elementem stałej ekspozycji i w żaden sposób nie stanowi pretekstu do manifestowania poglądów czy sympatii do konkretnej ideologii. Na półkach leżą obok siebie: zdjęcie triumfującego Gagarina, odznaka Goldenes Parteiabzeichen, obok zaś album ze znaczkami z Hitlerem, dalej zegar szafkowy ze swastyką, obok dwa kubki z uściskiem dłoni Hitler-Stalin, mundury z dystynkcjami, wszystkie możliwe oznaczenia na czapkach z wysokimi daszkami, pośród nich kolczyki wedle sowieckiego wzoru, z kamieniem mieniaćym się mocno w złocie, wszystko patetyczne i ciężkie jak na pamiątkę z wakacji nad Zatoką Fińską. Cały ten sklep opiera się na złożonej symbolice, zapisane papeterie z pięcioramienną gwiazdą obok rozmaitych rozmiarów swastyk, różne czasy stają razem w szranki, a za interesem przyjeżdżają tu ponoć wiekowi, acz przede wszystkim sentymentalni „turyści” z Finlandii. Mijamy kilku w progu.
„Zabrania się” po polsku
Tallin zadziwia na każdym kroku, kocie łby pamiętają rok 1227, gdy Duńczycy po klęsce pod Bornhöved utracili miasto i trafiło ono do rąk kawalerów mieczowych. Zaledwie kilka lat później Duńczycy powrócili tu – silniejsi, liczniejsi – i rozpoczęli budowę ogromnych fortyfikacji, jednych z najdłuższych w ówczesnej Europie (mury 2,5 m szerokości, 16 wysokości, 45 baszt). Obiad jemy dziś w restauracji, która znajduje się w podziemiach średniowiecznego szpitala przy naszej ulubionej ulicy Vene: na ścianach tarcze, hełmy, herby. W kominku – ogień, bo zimno to tu bardzo. Siadamy na imitacjach średniowiecznych krzeseł przy imitacji średniowiecznego stołu. Na przeciwległej ścianie zafoliowany napis w zdobnej ramce: „Zabrania się wynosić talerze i sztućce poza restaurację” po szwedzku, bukwami i… po polsku! W tak antytetycznym entourage’u udało nam się jednak poruszyć kwestię dobrej obecności Polaków w dawnych Inflantach, które najdłużej dociskała niemiecka ręka i o których Bolesław Limanowski pisał w swych „Pamiętnikach”.
Stary Mads zabiera mnie stamtąd nad brzeg zatoki, na wprost Pałacu Kadriorg, gdzie stoi pomnik – świadectwo śmierci, jaką poniosło 177 marynarzy, którzy w 1893 roku zatonęli wraz z okrętem Rusałka. W milczeniu patrzymy na wzgórze Toompea, na którym Krzyżacy wybudowali w XIII wieku zamek, a następnie w stronę miasta, które za kilka godzin ułoży się do snu. Tu bowiem cztery mocarstwa: Polska, Dania, Rosja i Szwecja rywalizowały w wojnie o Inflanty. Tallin i dzisiejsza Estonia Północna znalazły się w rękach tej ostatniej. Mads patrzy też na swoje miasto oczyma świadka II wojny światowej; od 1940 roku ziemię tą okupowali Sowieci, od 1941 roku Niemcy, a od 1944 roku – znowu Sowieci.
Mała Dania
Rozstajemy się pod kościołem św. Olafa, którego 160-metrowa wieża w XVI była jedną z najwyższych w Europie – dzień słodko-kwaśny jak tutejszy cidr, przypominający smak bretońskiego cidru mojej młodości. A przecież Tallin to duńskie w duchu miasto „Tu jest Elsynor, jak wszędzie, jak wszędzie” – pisał Stefan Kamiński. A to jest mała Dania bez Elsynoru, „micul Paris” – bis z francuskimi kawiarenkami, francuską piosenką w tle niczym w Dzielnicy Łacińskiej lat 50. minionego stulecia, staroniemiecką architekturą, szwedzkimi przysmakami z supermarketu, fińskimi pamiątkami na straganach intra muros.
Ucho jako instrument szczęścia
I wreszcie: ciii – tu nie tylko ściany mają uszy, ale też same uszy słyszą doskonale, omnipotentnie, albowiem Estonia jest jednym z najbardziej zinformatyzowanych państw świata. „Małe garnki też mają uszy” – Mads powtarza przysłowie znane tu od „pierwszego Szweda”. Skoro w maleńkiej Estonii metaforyczny dialog jest przypieczętowaniem więzi, a ekspresją kobiecości jest intelekt, odpowiadam wyimkiem z Lichtenberga: „Byłoby szczęściem móc uszy i inne zmysły tak zamykać jak oczy”.