Termin ekologia wywodzi się od dwóch greckich rzeczowników: oikos – czyli „dom” oraz logos – czyli „słowo”. Zgodnie ze swą definicją ekologia jest nauką zajmującą się strukturą i funkcjonowaniem przyrody i koncentruje się przede wszystkim na badaniu oddziaływań pomiędzy organizmami żywymi a ich środowiskiem, a także wzajemnym oddziaływaniem pomiędzy różnymi gatunkami organizmów żywych. Jak widać, nie ma tam ani jednego słowa o ochronie przyrody.
Celowo przytaczam na wstępie definicję ekologii jako nauki, ponieważ w miesięczniku „Przyroda polska” (Nr 9 Wrzesień 2025), a ściślej rzecz biorąc, w dodatku do tego miesięcznika noszącym tytuł „Natura i zdrowie”, ukazał się artykuł autorstwa Małgorzaty Wolskiej pod intrygującym tytułem „Dlaczego Polacy odwracają się od ekologii”.
Uwzględniając przytoczoną uprzednio definicję ekologii jako nauki, można zapewne byłoby napisać liczne kolejne artykuły pod zbliżonymi tytułami, jak chociażby: „Dlaczego Polacy odwracają się od teorii obwodów elektrycznych” bądź „Dlaczego Polacy odwracają się od fizyki ciała stałego”, albo też „Dlaczego Polacy odwracają się od mechaniki kwantowej i ogólnej teorii względności”.
Nie wiem, czy Polacy (można także zapytać, a co niby z zamieszkującymi nasz kraj coraz to bardziej licznymi rozmaitymi mniejszościami narodowymi?) od wymienionych tutaj dyscyplin nauki się odwracają, czy też tego w ogóle nie czynią (a może wręcz do nich się nawracają?), w każdym razie śmiem twierdzić, że ponad 99 proc. mieszkańców naszego kraju o wymienionych tutaj gałęziach wiedzy nie ma po prostu zielonego pojęcia, dokładnie tak samo jak o ekologii jako nauce.
Najwyraźniej autorka rozważanego artykułu zamieszczonego w dodatku do „Przyrody polskiej” wyraźnie myli ekologię z inną dyscypliną nauki, określaną mianem sozologii (grec. sodzein – ochraniać), która definiowana jest jako nauka o czynnej ochronie środowiska naturalnego, zajmująca się problemami ochrony przyrody, a zwłaszcza przyczynami i następstwem niekorzystnych zmian w strukturze i funkcjonowaniu układów przyrodniczych, wynikających z rozwoju cywilizacji technicznej. Nauka ta zajmuje się także zapobieganiem tego rodzaju niekorzystnym zmianom, a także łagodzeniem ich negatywnych skutków.
We wstępie do rozpatrywanego artykułu z dodatku do „Przyrody polskiej” możemy między innymi dowiedzieć się, że:
„Choć zmiany klimatyczne stają się coraz bardziej odczuwalne, a głosy naukowców jednoznacznie wskazują na konieczność działań, coraz więcej osób – także w Polsce – z dystansem, irytacją lub wręcz niechęcią podchodzi do tematów ekologicznych. Nie chcą już umierać za Planetę, nie wierzą w realność zagrożenia lub po prostu mają tego dość.”
Odnośnie odczuwalności wspomnianych zmian klimatycznych można z autorką rozważanego artykułu zapewne polemizować, wziąwszy pod uwagę, że obecny 2025 rok w naszym kraju należał do wyjątkowo zimnych, gdyż najpierw była opóźniona wiosna (kaloryfery w blokach grzały jeszcze w maju), następnie zadziwiająco zimne lato (praktycznie w ogóle bez dni ekstremalnie upalnych), a teraz mamy z kolei nadzwyczajnie chłodną jesień. Ciekawe tylko, jaka będzie w tym roku zima – obawiam się, że może być relatywnie mroźna, ale pożyjemy, zobaczymy…
Jak widać, temperatura powietrza atmosferycznego na kuli ziemskiej nie jest prostą pochodną stężenia dwutlenku węgla, ale zależy jeszcze od bardzo wielu innych czynników, ponieważ gdyby tak było, to rok 2025 powinien być nieco cieplejszy od roku 2024, gdyż stężenie dwutlenku węgla jest w roku 2025 średnio o około 2 ppm wyższe niż w roku poprzednim. A tutaj – masz babo placek – zamiast troszkę cieplej jest przecież znacznie zimniej.
Ponadto nie można zapominać, że powietrze atmosferyczne znajduje się w równowadze z oceanami i aby mogła podnieść się jego średnia temperatura, to najpierw muszą ogrzać się oceany, a to jest bardzo powolny proces (stałe czasowe rzędu dziesiątek bądź nawet setek lat), wziąwszy pod uwagę ogrom mas wodnych światowych oceanów, szacowanych łącznie na około 1,37*1021 kg. Ogrzanie wszystkich oceanów o tylko jeden stopień Celsjusza wymagałoby wydatkowania energii równej 5,75*1024 J, czyli około 1,6 miliardów TWh. Dla porównania roczna produkcja energii elektrycznej w naszym kraju wynosi zaledwie około 170 TWh (zatem musielibyśmy ogrzewać je wytwarzaną w Polsce energią elektryczną przez około 10 milionów lat).
Nie wiem, w jaki sposób według Małgorzaty Wolskiej mamy niby umierać za płonącą planetę, czy powinniśmy może wyskoczyć przez okno i rzucić się bohatersko w ogień, aby wraz z całą kulą ziemską doszczętnie spłonąć? Czy w takim wypadku ktoś aby nie powinien spłonąć jako pierwszy, ale wyłącznie ze wstydu i do tego w oparach absurdu, a to choćby z tego powodu, że takie niedorzeczności wypisuje w skądinąd szacownym periodyku o bardzo długiej tradycji.
Ludzie mają dość
Natomiast zgadzam się całkowicie z zakończeniem zamieszczonego powyżej cytatu. Tak! Ludzie po prostu mają już tego k… dość! Dosłownie po dziurki w nosie!
Jak widać, rozważany artykuł nie ma również niczego wspólnego z sozologią, ponieważ ratowanie płonącej za oknem planety nie ma w najmniejszym stopniu niczego wspólnego z ochroną przyrody. Tutaj przydałby się raczej dobry lekarz psychiatra…
Natomiast omawiany artykuł z „przyrody polskiej” wpisuje się doskonale w modny obecnie nurt ekologizmu, czyli swego rodzaju ubóstwienia przyrody i stawiania samej natury ponad jej Stwórcę. W ekologizmie przyroda ożywiona zdaje się w ogóle zastępować Stwórcę, czyli de facto staje się swego rodzaju bożkiem, który domaga się od nas składania mu swego rodzaju hołdu bądź wręcz oddawania niemalże niebiańskiej czci. Człowiek w tym wszystkim staje się już całkowicie zbędny, ba wręcz przeszkadza, ponieważ zdaje się być wyłącznie jakimś swego rodzaju szkodnikiem, pasożytem i najlepiej, aby go w ogóle na kuli ziemskiej nie było, gdyż dopiero wtedy natura by sobie wreszcie odetchnęła i mogła w związku z tym zacząć rządzić się własnymi prawami, dokładnie tak samo jak było to w epoce, gdy po powierzchni ziemi stąpały potężne dinozaury oraz inne prehistoryczne gady i potwory.
Pozostaje tylko pytanie, że gdyby człowiek na kuli ziemskiej w ogóle miał nigdy się nie pojawić, to komu niby potrzebna bałaby cała ta natura wraz z przyrodą ożywioną? Przecież w takim wypadku nikt nie miałby się nawet jak zachwycić jej pięknem. Więc niby po co byłoby to wszystko? Wydaje się, że w takim wypadku mielibyśmy do czynienia w ogóle z jakimś zagadkowym bezsensem istnienia całego wszechświata…
Z kolei skrajną postacią ekologizmu jest klimatyzm – swego rodzaju nowa postać swoistej świeckiej religii z niezwykle rozbudowanym kultem dwutlenku węgla. Autorka rozważanego artykułu doskonale wpisuje się w jego idee, czego dowodem jest zamieszczona we wspomnianym artykule ilustracja, która została przedstawiona na rys. 1.

Jak widać, autorka wierzy, że ustawienie dosłownie na każdym wolnym skrawku ziemi potężnych siłowni wiatrowych oraz paneli fotowoltaicznych automatycznie spowoduje, że uratujemy naszą planetę przed spłonięciem. Owszem energia kinetyczna wiatru i energia promieniowania słonecznego dane są nam przez Stwórcę całkowicie za darmo, ale ujarzmianie tak potężnych ilości energii, jej okiełznanie i sprawienie, aby została ona przetworzona na użyteczną dla nas energię elektryczną już w żadnym wypadku darmowe nie jest.
Oczywiście to prawda, że energia wiatrowa i słoneczna jest czysta i odnawialna, ale środki techniczne, które musimy obecnie stosować w celu pozyskania tej energii i jej zamiany w energię elektryczną już nie są ani czyste, ani odnawialne, ponieważ wymagają do swej budowy licznych surowców, które kiedyś w końcu się wyczerpią, gdyż ich złoża na kuli ziemskiej są przecież skończone (obiekty nieskończone występują przecież jedynie w matematyce).
Przykładowo w celu wybudowania potężnej siłowni wiatrowej trzeba wytopić około tysiąca ton stali potrzebnej do wybudowania jej masztu oraz wykonania zbrojenia potężnego fundamentu, na potrzeby budowy którego również należy wypalić około tysiąca ton cementu. Wspomniane wytopienie tysiąca ton stali i wypalenie również około tysiąca ton cementu wymaga spalanie ponad tysiąca ton wysokokalorycznego węgla. Zatem o jakiej zeroemisyjności czy bezemisyjności tego rodzaju źródeł energii elektrycznej my tutaj w ogóle mówimy!
Ponadto w celu wykonania uzwojeń generatora potrzeba dodatkowo kilkaset kilogramów miedzi, której produkcja jest wyjątkowo energochłonna. Co więcej, w celu wykonania magnesów generatora potrzebne są tzw. pierwiastki ziem rzadkich, takie jak neodym i dysproz, których wydobycie przekształca obecnie miliony hektarów chińskiej ziemi dosłownie w księżycową pustynię. I to niby ma być, według autorki rozważanego artykułu, jedyny możliwy sposób uratowania płonącej za oknem planety? Tylko ci cholerni Polacy się od tego wszystkiego odwracają i zapewne przez nich kiedyś nasza planeta spali się dosłownie jak jakiś snopek siana, w związku z czym należałoby może całkiem na poważnie pomyśleć o jakimś „ostateczny rozwiązaniu” kwestii polskiej…
Imperium ignorancji
W kontekście rozważań dotyczących tzw. odnawialnych źródeł energii należałoby także wspomnieć o współczynniku EROI (ang. Energy Return on Investment) definiującym zwrot energetyczny z poczynionej inwestycji. Nie sądzę, aby autorka wspomnianego artykułu z dodatku do „Przyrody polskiej” w ogóle kiedykolwiek o nim słyszała, ponieważ jest on w zasadzie w naszym kraju zupełnie nieznany. Co więcej, nie kojarzę żadnego podręcznika akademickiego, skryptu dla studentów czy też monografii naukowej z dziedziny energetyki, elektrotechniki bądź elektroenergetyki, w którym napisano by choć jedno zdanie na jego temat. W związku z tym można dojść do wniosku, że współczynnik EROI w nauce polskiej stanowi swego rodzaju tabu, a przecież od niego należałoby w ogóle zacząć, analizując sensowność zastosowań jakichkolwiek źródeł energii, ponieważ to właśnie wspomniany współczynnik decyduje o ich ekonomicznej opłacalności, ewentualnie o całkowitym jej braku.
Współczynnik EROI mówi nam, ile razy energia elektryczna wytworzona przez danego typu źródło energii elektrycznej (w czasie trwania pełnego cyklu jego życia) jest większa od energii, którą uprzednio zużyto w celu wybudowania rozpatrywanego źródła energii, jego utrzymania w ruchu (potrzeby własne, przeglądy serwisowe, naprawy, okresowe remonty, wymiana zużytych komponentów), a także wycofania z eksploatacji (demontaż, pocięcie na mniejsze fragmenty i ich wywózka) oraz końcowej utylizacji, która niejednokrotnie może być wysoce problematyczna (przykładowo wyeksploatowane łopaty wiatraków zakopywane są pod ziemią (cóż za troska o środowisko naturalne), co można zobaczyć na rys. 2.

(źródło: https://lighthief.com/recykling-oze/recykling-wiatrakow-i-farm-wiatrowych/)
Przykładowo, jeżeli w całym cyklu życia danego typu źródła energii otrzymamy 10 GWh energii elektrycznej, a uprzednio zainwestowaliśmy w jego budowę i utrzymanie w ruchu 1 GWh, to wówczas współczynnik EROI wynosi 10, czyli zainwestowana przez nas energia mnoży się nam dziesięciokrotnie.
W tym miejscu dobrze jest posłużyć się pewną przemawiająca do wyobraźni analogią, związaną z rolnictwem. Proszę wyobrazić sobie, że na wiosnę zakopujemy w glebie ziemniaka, z którego po jakimś czasie wyrasta roślina, która następnie kwitnie, do kwiatów przylatują pszczółki, aby je zapylić, a na jesieni rozkopujemy ziemię i znajdujemy tam 10 ziemniaków. Ostatecznie jednego z nich musimy zostawić w celu nasadzenia w przyszłym roku, a pozostałe 9 możemy sobie zjeść (smacznego!). Na chłopski rozum widać, że ma to sens i dlatego omawiany tutaj sposób namnażania ziemniaków jest stosowany przez ludzkość z powodzeniem od wieków.
Analogicznie sprawa przedstawia się ze współczynnikiem EROI. Gdyby wynosił on zaledwie jeden, wówczas oznaczałoby to, że w całym cyklu swego życia dane źródło energii elektrycznej de facto zwróci nam jedynie tę samą ilość energii, którą w nie uprzednio zainwestowaliśmy. To dokładnie jest tak, jakby po zasadzeniu ziemniaka jesienią był w tym samym miejscu dokładnie tylko jeden ziemniak. Musielibyśmy i tak zostawić go na potrzeby nasadzenia w przyszłym roku, a dla nas do zjedzenia zostałyby co najwyżej wyłącznie suche badyle (niestety nie jesteśmy zwierzętami kopytnymi). Nie trzeba chyba nikomu specjalnie tłumaczyć, że nie miałoby to przecież najmniejszego sensu.
W związku z powyższym wiemy już, że współczynnik EROI musi być zawsze większy od jedności. Przykładowo w przypadku elektrowni cieplnych (węglowych, olejowych i gazowych) wynosi on około 30, a w przypadku elektrowni atomowych około 70. Również wysoka wartość EROI, sięgająca niekiedy 50, ma miejsce w przypadku elektrowni wodnych, ponieważ mają one wyjątkowo długi czas życia, który przyjmowany jest zwykle w obliczeniach jako równy 100 lat.
Natomiast jak wygląda kwestia współczynnika EROI w przypadku instalacji fotowoltaicznych posadowionych w południowych Niemczech na terytorium Bawarii (czterdziesty ósmy równoleżnik), można zobaczyć na rys. 3.

(źródło: https://festkoerper-kernphysik.de/Weissbach_EROI_preprint.pdf)
Różne wyniki otrzymano odpowiednio dla ogniw fotowoltaicznych wykonanych z krzemu polikrystalicznego (Poly-Si) oraz krzemu amorficznego (Amorphous). Niewielkie różnice występują także w przypadku zamocowania paneli fotowoltaicznych bezpośrednio na dachu budynku (roof) oraz na poziomie terenu (field), ponieważ w tym drugim przypadku konieczna jest jeszcze stalowa konstrukcja wsporcza, której wyprodukowanie (zwłaszcza wytopienie stali potrzebnej na kątowniki) także wymaga wydatkowania pewnych ilości energii.
W przedstawionej na rys. 3 tabelce podano dla poszczególnych przypadków wartości zainwestowanej energii w całym cyklu życia różnego rodzaju instalacji fotowoltaicznych (Embodied energy [MJ]), a także ilości wyprodukowanej przez nie energii elektrycznej, również w całym cyklu ich życia (Lifetime energy production [MJ]), przyjętym jako równy 25 lat.
Uzyskane wartości współczynnika EROI są wręcz szokujące. Otóż w najlepszym wypadku posadowiona na terytorium Bawarii instalacja fotowoltaiczna (umieszczone na dachu budynku panele fotowoltaiczne wykonane z krzemu polikrystalicznego) ma współczynnik EROI na poziomie zaledwie 4, czyli w zasadzie jest to rząd wielkości mniej niż ma to miejsce w przypadku tradycyjnych źródeł energii elektrycznej. Co więcej, literatura fachowa podaje, że próg opłacalności ekonomicznej dla dowolnego typu źródeł energii elektrycznej występuje dopiero, gdy współczynnik EROI przekracza wartość 7. Dla mniejszych wartości współczynnika EROI budowa jakichkolwiek źródeł energii elektrycznej nie ma po prostu żadnego sensu. Co więcej, jakakolwiek próba budowy tego rodzaju źródeł prowadzi nieuchronnie do gigantycznego wręcz marnotrawstwa sił i środków. Ponadto pamiętać trzeba, że zawsze w tym celu zużywane są jakieś surowce naturalne (przykładowo niezwykle cenne pierwiastki ziem rzadkich i inne metale), czyli w tym wypadku są one niepotrzebnie marnowane (ich późniejszy recycling jest wysoce problematyczny), a przy okazji zawsze przy ich wydobyciu niszczona jest przyroda i ponadto do środowiska naturalnego przedostają się liczne zanieczyszczenia. To nie ma po prostu żadnego sensu!
Jeszcze mniejsze wartości współczynnika EROI zostały uzyskane w przypadku magazynowania energii wytworzonej w panelach fotowoltaicznych za pośrednictwem akumulatorów litowych (buffered). Tutaj w skrajnym przypadku (zamontowane na poziomie gruntu panele fotowoltaiczne wykonane z krzemu amorficznego) wyliczona wartość współczynnika EROI wynosi zaledwie 1,5.
Wracając do wspomnianej uprzednio analogii z rolnictwem, sytuacja przedstawia się zatem tak, jakby z każdego zasadzonego na wiosnę ziemniaka na jesieni zbierano jedynie dwa ziemniaki, z których jeden byłby w połowie nadgniły. Ostatecznie tego zdrowego ziemniaka musielibyśmy zostawić na zasadzenie w nadchodzącym roku, a od tego zgniłego trzeba byłoby odciąć spleśniałą i cuchnącą połówkę, po to aby tę drugą, już zdrową, można było sobie ze smakiem później zjeść. Tyle że postępując w ten sposób nie najemy się raczej do syta, co więcej, już wkrótce doświadczylibyśmy straszliwego głodu. Pamiętam jak mój dziadek, który miał wątpliwą przyjemność przebywać w trzech niemieckich obozach koncentracyjnych (Auschwitz, Buchenwald i Mittelbau-Dora), mówił, że obecnie ludzie w ogóle nie wiedzą, co to jest głód, ponieważ im co najwyżej chce się po prostu jeść. Obyśmy tego za naszego życia nigdy nie doświadczyli…
Tymczasem stosowanie w systemie elektroenergetycznym źródeł energii o aż tak drastycznie niskiej wartości współczynnika EROI prowadzić musi do nieuchronnego obniżenia wartości EROI wyliczonej dla całego krajowego systemu elektroenergetycznego i gdy wartość ta spadnie poniżej 15, to w tego rodzaju systemie elektroenergetycznym w sposób nieuchronny pojawia się zjawisko głodu energetycznego, czyli mocy zapotrzebowanej przez odbiorców zaczyna po prostu brakować. W takim wypadku koniecznością staje się wprowadzenie stopni zasilania, powodujących ograniczenie poboru mocy przez dużych odbiorców (o mocy przyłączeniowej powyżej 300 kW), a w skrajnym wypadku ogłoszenie dwudziestego stopnia zasilania i wyłączenie wybranych grup odbiorców w celu zbilansowania mocy w systemie elektroenergetycznym.
W kontekście prowadzonych rozważań trzeba jeszcze pamiętać o tym, że terytorium Polski jest położone nieco bliżej bieguna ziemskiego niż terytorium Bawarii (wszak Warszawa leży powyżej pięćdziesiątego drugiego równoleżnika), w związku z czym przedstawione w rozważanej tabelce wartości będą u nas jeszcze mniejsze. Z tego powodu zamieszczona na terytorium naszego kraju instalacja fotowoltaiczna musi pracować przez okres około 7 lat, tylko po to, aby energia zużyta pierwotnie do jej wyprodukowania jedynie się zwróciła. To wszystko nie ma oczywiście żadnego sensu i tego typu nieefektywne źródła energii elektrycznej nie powinny nigdy u nas powstać.
Natomiast samo ich pojawienie się i wmawiana społeczeństwu ich rzekoma „opłacalność” spowodowane są wyłącznie gigantycznym wsparciem państwa, różnego rodzaju dopłatami, dotacjami i subwencjami (miliardy złotych są wręcz wyrzucane w błoto), a także z drugiej strony drastycznym zawyżeniem w naszym kraju cen energii elektrycznej poprzez wprowadzenie podatku ETS od spalanego w elektrowniach węgla. Warto także wiedzieć, że 1 kWh energii elektrycznej wytworzonej z polskiego węgla brunatnego w nowoczesnym bloku nadkrytycznym (jest taki jeden o mocy 858 MW w elektrowni Bełchatów) kosztuje około 30 groszy i gdyby nie dodatkowe daniny na rzecz państwa, którymi obciążona jest w naszym kraju energia elektryczna, to nikt zdroworozsądkowo myślący żadną fotowoltaiką by sobie w naszym kraju głowy w ogóle nie zaprzątał.
Warto spojrzeć także na rys. 4, gdzie zamieszczono uzyskane w kolejnych latach dla obszaru naszego kraju wartości współczynnika NCF (ang. Natural Capacity Factor), tzw. naturalnego współczynnika mocy, stanowiącego w swej istocie godzinowy ekwiwalent pracy instalacji fotowoltaicznych z ich pełną mocą na przestrzeni całego roku (w poszczególnych latach mamy nieco różne liczby dni słonecznych i dni z opadami atmosferycznymi).

(źródło: Ocena wystarczalności zasobów na poziomie krajowym 2025 – 2040, Raport PSE S.A., listopad 2024)
Jeżeli uwzględnimy, że rok liczy dokładnie 8760 godzin, wówczas przedstawione na rys. 4 dane są ponownie szokujące, ponieważ jeżeli polskie instalacje fotowoltaiczne pracują w ciągu całego roku z ich pełną mocą zaledwie przez około 900 godzin, to wynika z tego, że średnioroczny współczynnik wykorzystania mocy zainstalowanej wynosi dla nich zaledwie około 9 proc. Celem porównania, w przypadku elektrowni cieplnych bądź atomowych wartość rozważanego współczynnika wykorzystania mocy zainstalowanej wynosi nawet ponad 70 proc. i gdyby ktoś publicznie twierdził, że będzie chciał budować w naszym kraju elektrownię węglową, gazową lub atomową tylko w tym celu, aby później wykorzystywać zaledwie 9 proc. jest potencjału, to z pewnością uznano by go za człowieka całkowicie pozbawionego rozumu. Tymczasem dokładnie to samo robimy w Polsce w przypadku fotowoltaiki, marnując przy tym miliardy złotych na instalowanie najbardziej nieefektywnych i nieekonomicznych źródeł energii.